Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, przyjdź do mnie. – Raz jeszcze potrząsnął moją dłonią.

Wyszłam na słońce, ale on pociągnął mnie za ramię, wskazując szorstkim palcem mój policzek.

– To tropikalny pasożyt – powiedział. – Idź natychmiast do szpitala. Powinni cię byli wyleczyć na statku.

Twarz Iwana całkiem mnie zaskoczyła. Był młody, miał może dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, i klasyczne rosyjskie rysy: szeroką szczękę, wystające kości policzkowe, głęboko osadzone błękitne oczy, jednak od jego czoła aż do kącika prawego nosa biegła blizna, wyglądająca jak ślad po przypaleniu. Przy samym oku rana źle się wygoiła i powieka Iwana była częściowo opuszczona.

Zauważył moją minę i wycofał się tyłem w cień. Było mi głupio z powodu mojej reakcji, bo go polubiłam.

– Idź. Tylko się pośpiesz – dodał. – Lekarz lada chwila powędruje na cały dzień na plażę.

Szpital znajdował się obok sklepu i głównej drogi. Był to długi, drewniany, zadaszony budynek z okapami, w oknach brakowało szyb. Młoda Filipinka zaprowadziła mnie do lekarza. Łóżka na oddziale były puste, tylko na jednym leżała młoda kobieta ze śpiącym niemowlęciem przy piersi. Lekarz był Rosjaninem i jak dowiedziałam się później, ochotnikiem. Wraz z innymi członkami personelu medycznego wybudował szpital od podstaw. Lekarstwa wypraszali od IRO i rządu filipińskiego albo kupowali je na czarnym rynku. Usiadłam na niewygodnej ławeczce, podczas gdy lekarz przyjrzał się mojemu policzkowi, napinając go palcami.

– Dobrze, że pani przyszła. – Umył ręce w misce wody przyniesionej przez pielęgniarkę. – Takie pasożyty mogą żyć latami i niszczyć tkankę.

Zrobił dwa zastrzyki, jeden w szczękę, a drugi, bolesny, obok oka.

Twarz mnie piekła, jakby ktoś wymierzył mi policzek. Doktor wręczył mi tubkę kremu z napisem „Próbka, nie na sprzedaż”.

Ześliznęłam się z ławeczki i omal nie zemdlałam.

– Proszę chwilę posiedzieć, zanim pani pójdzie – nakazał lekarz.

Posłuchałam, ale gdy tylko opuściłam szpital, znowu zrobiło mi się niedobrze. Stałam na podwórzu dla pacjentów ambulatoryjnych, pełnym płóciennych krzeseł i ocienionym palmami. Podeszłam do jednego z krzeseł i opadłam na nie. Krew szumiała mi w uszach.

– Co się stało tej dziewczynie? Idź sprawdzić – usłyszałam głos starej kobiety.

Gorące słońce świeciło wśród liści, w oddali słyszałam szum oceanu. Po chwili coś zaszeleściło.

– Mogę ci przynieść trochę wody? – zapytała nieznajoma. – Jest bardzo gorąco.

Zamrugałam załzawionymi oczami, usiłując skupić uwagę na sylwetce na tle bezchmurnego nieba.

– Nic mi nie jest – wyjaśniłam. – Dostałam zastrzyki i trochę mi po nich słabo.

Młoda kobieta przykucnęła obok mnie. Kręcone brązowe włosy związała na głowie apaszką.

– Nic jej nie jest, babciu! – wykrzyknęła. – Mam na imię Irina. – Uśmiechnęła się, ukazując białe zęby. Miała nieproporcjonalnie duże usta, ale wręcz promieniała. Światło biło od jej twarzy i oczu, rozświetlało oliwkową skórę. Kiedy się uśmiechała, była piękna.

Przedstawiłam się. Starsza pani spoczywała na leżance pod drzewem, przeznaczonej dla o wiele większej osoby. Poinformowała mnie, że nazywa się Ruselina Leonidowna Lewicka.

– Babcia nie czuje się najlepiej – powiedziała Irina. – Upał ją męczy.

– A tobie co jest? – spytała mnie Ruselina.

Miała siwe włosy, ale identyczne brązowe oczy jak jej wnuczka. Odgarnęłam włosy i pokazałam im policzek.

– Biedactwo – westchnęła Irina. – Miałam coś podobnego na nodze, ale już zeszło.

Uniosła spódnicę, żeby zademonstrować pulchne i zupełnie gładkie kolano.

– Widziałaś plażę? – spytała Ruselina.

– Nie, przypłynęłam dopiero wczoraj.

– Jest piękna. – Przycisnęła ręce do twarzy. – Umiesz pływać?

– Tak, ale pływałam tylko w basenie, nigdy w oceanie.

– No to chodź. – Irina wyciągnęła rękę. – Zostaniesz namaszczona.

W drodze na plażę zatrzymałyśmy się przy namiocie Iriny i Ruseliny.

Dwa rzędy muszli znaczyły ścieżkę do wejścia. W środku karmazynowe prześcieradło udrapowane pod sufitem rzucało na wszystko ciepły różowy cień. Zdumiało mnie, ile ubrań zdołały tu pomieścić. Widziałam futrzane boa, kapelusze i spódnicę ozdobioną kawałkami potłuczonego lusterka. Irina rzuciła mi biały kostium kąpielowy.

– To babci – stwierdziła. – Jest równie stylowa i szczupła jak ty.

Sukienka lepiła mi się do rozgrzanej skóry. Przyjemnie było ją ściągnąć i poczuć na ciele powiew świeżego powietrza. Przeszył mnie dreszcz ulgi. Kostium pasował w biodrach, lecz mocno ściskał mi biust, przez co piersi wypływały górą, jakbym była w gorsecie. Zawstydziłam się, lecz po chwili wzruszyłam ramionami i postanowiłam się nie przejmować. Od czasów dzieciństwa nie wkładałam na siebie równie skąpego stroju. Teraz poczułam się wolna. Irina nałożyła czerwony kostium w zielono – srebrne wzory. Wyglądała jak egzotyczna papuga.

– Co robiłaś w Szanghaju? – spytała.

Powtórzyłam historię o guwernantce i zadałam jej identyczne pytanie.

– Byłam śpiewaczką kabaretową. Babcia grała na pianinie. – Na widok mojego zdumienia lekko się zarumieniła. – Nic nadzwyczajnego – dodała. – Nie Moskwa – Szanghaj ani nic z taką klasą. Mniejsze lokale. Żeby się jakoś utrzymać, między występami szyłyśmy sukienki. To babcia zrobiła mi wszystkie kostiumy.

Nie zauważyła, jak drgnęłam na wzmiankę o Moskwie – Szanghaju. To był szok. Czy naprawdę wierzyłam, że już nigdy nie będę musiała o tym myśleć? Zapewne setki ludzi na wyspie słyszało o klubie. Przecież był dumą Szanghaju. Miałam tylko nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna. Siergiej, Dymitr i Michajłowowie nie byli typowymi Rosjanami, różnili się od osób takich jak ojciec, matka i ja, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Harbinie. Dziwnie się czułam między ludźmi mojego pokroju.

Ścieżka na plażę biegła przez stromy wąwóz. Po jednej stronie drogi parkował jeep, a czterech filipińskich żandarmów kucało obok auta, paląc i opowiadając sobie dowcipy. Wyprostowali się na nasz widok.

– Strzegą nas przed piratami – wyjaśniła Irina. – Lepiej uważajcie po swojej stronie obozu.

Owinęłam się szczelnie ręcznikiem. Irina jednak minęła mężczyzn z ręcznikiem przerzuconym przez ramię, świadoma efektu, jaki jej kuszące ciało i rozkołysane biodra wywierają na żandarmach, ale wcale niezawstydzona.

Plaża wyglądała jak marzenie. Piasek był biały niczym piana na falach, usiany orzechami kokosowymi oraz milionami drobnych muszelek. Oprócz nas w okolicy przebywała tylko para brązowych psów, śpiących pod palmą. Na nasz widok uniosły łby. Nie było fal, woda lśniła w południowym słońcu. Dotąd nigdy nie pływałam w oceanie, ale wbiegłam do niego bez wahania. Od razu poczułam rozkoszny dreszcz. Obok mnie przemykały ławice srebrzystych rybek.

Odrzuciłam głowę i unosiłam się na kryształowym lustrze wody. Irina nurkowała i wynurzała się, strząsając z rzęs krople wody. Namaszczona. Tego słowa użyła. Tak się właśnie czułam. Miałam wrażenie, że pasożyt na moim policzku się kurczy, a słońce i sól działają jak środek odkażający na ranę. Zmywałam z siebie Szanghaj. Na łonie natury, na powrót stawałam się dziewczynką z Harbinu.

– Znasz tu kogoś z Harbinu? – zapytałam Irinę.

– Tak – odparła. – Babcia się tam urodziła. A co?

– Chcę odnaleźć kogoś, kto znał moją matkę – wyjaśniłam.

Irina i ja leżałyśmy na ręcznikach pod palmą, senne jak tamte dwa psy.

– Moi rodzice zginęli w czasie bombardowania Szanghaju, kiedy miałam osiem lat – powiedziała. – Wtedy przyjechała babcia, żeby się mną zająć. Możliwe, że znały się z twoją mamą, chociaż babcia mieszkała w innej dzielnicy.

Za nami rozległ się ryk motoru, zakłócając spokój. Pomyślałam o filipińskich żandarmach i podskoczyłam. To jednak był Iwan, machał do nas zza kierownicy jeepa. Najpierw uznałam, że samochód pomalowano w maskujące wzory, ale kiedy przyjrzałam się uważniej, ujrzałam, że to mech i rdza nadały mu ten wygląd.

41
{"b":"100821","o":1}