Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Masz ładne stroje jak na guwernantkę – stwierdziła Galina, siadając po turecku na klepisku i patrząc, jak się rozpakowuję. Przejechała palcami po zielonym szeongsamie z boku kufra. We – pchnęłam rogi prześcieradła pod materac.

– Musiałam również zabawiać gości – wyjaśniłam.

Kiedy jednak uniosłam wzrok, dostrzegłam, że Galina ma zupełnie niewinny wyraz twarzy. Pod jej słowami nic się nie kryło. Pozostałe dwie dziewczyny też wydawały się raczej zafascynowane niż sceptyczne.

Sięgnęłam do walizki, by wyjąć z niej sukienkę. Zadrżałam na widok zacerowanej przez Mei Lin dziury.

– Weź ją – powiedziałam do Galiny. – I tak z niej wyrosłam.

Galina zerwała się na równe nogi, przycisnęła szeongsam do piersi i zachichotała. Skrzywiłam się na widok rozcięć z boków. Sukienka była zbyt seksowna jak na guwernantkę, nawet taką, która miała zabawiać gości.

– Nie, jestem za tłusta. – Oddała mi sukienkę. – Ale bardzo ci dziękuję.

Wyciągnęłam szeongsam ku pozostałym dziewczętom, ale tylko się zaśmiały.

– Dla nas jest zbyt fikuśna – oznajmiła Nina.

Później, w drodze do namiotu jadalni, Ludmiła ścisnęła mnie za ramię.

– Nie bądź taka smutna – powiedziała. – Wszystko na początku wydaje się trudne, ale kiedy zobaczysz plażę i chłopców, zapomnisz o kłopotach.

Przez jej życzliwość znienawidziłam się jeszcze bardziej. Myślała, że jestem jedną z nich, młodą, beztroską kobietą. Jak miałam im powiedzieć, że już dawno temu utraciłam młodość? Że Szanghaj mi ją odebrał?

Jadalnię okręgu oświetlały trzy dwudziestopięciowatowe żarówki. W ich słabym świetle ujrzałam mniej więcej tuzin długich stołów. Gotowany makaron i mięsne bitki podano nam na cynowych talerzach. Ludzie z mojego statku skubali jedzenie, zasiedziali mieszkańcy zaś kromkami chleba wyczyścili talerze. Starszy człowiek wypluwał pestki śliwek wprost na piasek.

Kiedy Galina dostrzegła, że nie jem, wepchnęła mi w dłoń puszkę sardynek.

– Dodaj je do makaronu – powiedziała. – Będzie smaczniejszy.

Ludmiła trąciła mnie w bok.

– Ania wydaje się przerażona – zauważyła.

– Aniu. – Nina pociągnęła się za włosy. – Wkrótce będziesz wyglądała tak jak ja. Opalona, z kręconymi włosami. Staniesz się prawdziwą mieszkanką Tubabao.

Następnego ranka obudziłam się późno. Powietrze w namiocie było rozgrzane i śmierdziało spalonym brezentem. Galina, Ludmiła i Nina zniknęły. Na ich nie zasłanych łóżkach wciąż odbijały się zarysy ciał. Mrużyłam oczy na widok pogniecionej pościeli, zastanawiając się, dokąd poszły. Byłam jednak zadowolona z chwili wytchnienia. Nie chciałam już odpowiadać na żadne pytania.

Dziewczyny okazały się miłe, ale czułam, że dzielą nas miliony kilometrów. Nina miała siedmioro rodzeństwa, ja nikogo. One były dziewicami czekającymi na pierwszy pocałunek, ja siedemnastolatką porzuconą przez męża.

Wzdłuż płachty pełzła jaszczurka. Drażniła się z ptakiem na zewnątrz. Mrużyła wyłupiaste oczy i parę razy przeszła obok ściany. Widziałam, jak cień ptaka macha skrzydłami i dziobie płótno z drapieżnym rozdrażnieniem. Odrzuciłam koc i usiadłam.

Skrzynia oparta o środkowy maszt służyła za wspólną toaletkę. Wśród paciorków i etui na pędzelki leżało lusterko z chińskim smokiem na odwrocie. Podniosłam je i popatrzyłam na swój policzek. W jaskrawym świetle dnia wysypka wyglądała jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, próbując przywyknąć do nowej twarzy. Była bliznowata i brzydka, moje oczy zaś wydawały się małe i okrutne.

Kopniakiem otworzyłam kufer. Jedyna letnia sukienka, z włoskiego jedwabiu obrębionego szklanymi paciorkami, była zbyt elegancka na plażę, musiałam się jednak nią zadowolić.

Namioty, które mijałam po drodze do biura naczelnika okręgu, pełne były ludzi. Niektórzy odsypiali nocną wartę albo wieczór w San Miguel, miejscowym barze, inni zmywali naczynia lub jedli śniadanie. Jeszcze inni siedzieli na leżakach przed namiotami, czytając albo rozmawiając, zupełnie jak urlopowicze. Młodzi mężczyźni o ogorzałych twarzach i jasnych oczach obserwowali moje przejście. Uniosłam brodę, aby pokazać im mój chory policzek i w ten sposób uświadomić, że jestem niedostępna, pod każdym względem.

Naczelnik okręgu pracował w baraku z blachy falistej, z betonową podłogą i spłowiałymi od słońca zdjęciami cara i carycy nad wejściem. Zapukałam w siatkowe drzwi.

– Proszę.

Po wejściu zmrużyłam oczy, próbując się przyzwyczaić do półmroku w baraku. Dostrzegłam łóżko polowe przy drzwiach i okno po przeciwnej stronie pomieszczenia. Powietrze śmierdziało preparatem na komary i smarem silnikowym.

– Ostrożnie. – Raz jeszcze usłyszałam ten sam głos.

Zamrugałam i odwróciłam się w jego kierunku. W baraku było gorąco, ale chłodniej niż w namiocie. Wkrótce dostrzegłam naczelnika, siedział przy biurku. Niewielka lampka rzucała wokół krąg światła, ale nie oświetlała jego twarzy. Widziałam jedynie, że to muskularny mężczyzna o szerokich ramionach. W skupieniu pochylał się nad czymś. Ruszyłam ku niemu, mijając kawałki drutu, śruby, sznur i gumową oponę. Naczelnik trzymał śrubokręt i praco – wał nad transformatorem. Miał zniszczone i brudne paznokcie, ale jego skóra była gładka i brązowa.

– Spóźniłaś się, Anno Wiktorowna – powiedział. – Dzień już się zaczął.

– Wiem. Przepraszam.

– To nie Szanghaj. – Gestem wskazał mi stołek naprzeciwko siebie.

– Wiem. – Usiłowałam dojrzeć jego twarz, ale widziałam jedynie szeroką szczękę i mocno zaciśnięte usta.

Wziął jakieś papiery ze stosiku na biurku.

– Masz wysoko postawionych przyjaciół – stwierdził. – Dopiero przypłynęłaś, a będziesz pracowała w administracji IRO. Inni z twojego statku muszą sprzątać dżunglę.

– Widać mam szczęście.

Naczelnik okręgu zatarł ręce, po czym wybuchnął śmiechem. Usiadł wygodniej na krześle i skrzyżował dłonie za głową. Jego usta się odprężyły. Teraz były pełne i uśmiechnięte.

– Co powiesz na nasze miasto namiotów? Robi wrażenie?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W jego głosie nie wyczuwałam sarkazmu. Nie usiłował mnie poniżyć, raczej zachowywał się jak człowiek, który dostrzega ironię sytuacji i usiłuje z niej żartować.

Wręczył mi fotografię z biurka. Zdjęcie przedstawiało grupkę mężczyzn przed stertą wojskowych namiotów. Wpatrywałam się w ich nieogolone twarze. Młody człowiek z przodu kucał, trzymając wspornik. Miał szerokie ramiona i plecy. Rozpoznałam pełne usta i szczękę, jednak coś było nie tak z oczami. Usiłowałam przybliżyć zdjęcie do światła, ale naczelnik wyjął mi fotografię z ręki.

– Byliśmy pierwszymi ludźmi wysłanymi na Tubabao – powiedział. – Szkoda, że nie widziałaś wtedy wyspy. IRO wysadziła nas tutaj bez żadnych narzędzi. Musieliśmy wykopać doły kloaczne i rowy tym, co zdołaliśmy znaleźć. Jeden z naszych ludzi był inżynierem, zebrał kawałki maszynerii pozostawionej przez Amerykanów w czasach, gdy ta wyspa służyła im za bazę wojskową. Po tygodniu zbudował generator elektryczności. Taka zaradność wzbudza mój szacunek.

– Jestem wdzięczna za wszystko, co zrobił dla mnie Dan Richards. Mam nadzieję, że wniosę jakiś wkład w rozwój wyspy.

Naczelnik okręgu przez chwilę milczał. Nie mogłam opędzić się od myśli, że mnie obserwuje. Jego tajemnicze usta wygięły się w figlarny uśmiech. Miał w sobie ciepło, które natychmiast rozświetliło chatę. Dzięki temu polubiłam naczelnika mimo jego obcesowych manier. Był trochę misiowaty, kojarzył mi się z Siergiejem.

– Jestem Iwan Michajłowicz Nakimowski. Mówmy sobie po imieniu. – Wyciągnął rękę. – Mam nadzieję, że moje żarty nie sprawiły ci przykrości.

– Ani trochę. – Uścisnęłam jego dłoń. – Na pewno miałeś do czynienia z całą masą wyniosłych mieszkańców Szanghaju.

– Tak. Ale ty nie jesteś prawdziwą mieszkanką Szanghaju. Urodziłaś się w Harbinie i słyszałem, że ciężko pracowałaś na statku – stwierdził.

Kiedy już wypełniłam formularze meldunkowe i dotyczące zatrudnienia, Iwan odprowadził mnie do wyjścia.

40
{"b":"100821","o":1}