Inni z kolei chyba czuli wdzięczność. Niemal bez szemrania czyścili pokłady, obierali ziemniaki, gawędząc o krajach, które mogłyby ich przyjąć po Filipinach, krajach takich jak Francja, Australia, Stany Zjednoczone, Argentyna, Chile, Paragwaj. Te nazwy brzmiały w ich ustach jak poezja. Ja nie miałam planów, żadnego pojęcia, co przyniesie przyszłość. Ból w moim sercu był tak głęboki, że spodziewałam się śmierci jeszcze przed zejściem na ląd. Szorowałam pokład wraz z innymi uchodźcami, ale podczas gdy oni odpoczywali, ja czyściłam armaturę i relingi, aż ręce krwawiły mi z zimna i od odcisków. Przerywałam dopiero, kiedy nadzorca stukał mnie w ramię.
– Aniu, masz zdumiewającą energię, ale powinnaś coś zjeść – powtarzał.
Byłam w czyśćcu i usiłowałam się z niego wydostać. Wiedziałam, że dopóki czuję ból, żyję. Jak długo istniała kara, istniała też nadzieja na odkupienie.
Sześć dni po opuszczeniu Szanghaju obudził mnie straszny ból w lewym policzku. Skóra poczerwieniała, łuszczyła się i była pokryta twardymi pęcherzami, które wyglądały jak ukąszenia owadów. Lekarz na statku obejrzał mnie i pokręcił głową.
– To na skutek niepokoju. Minie, kiedy trochę odpoczniesz.
Jednak nie minęło. Nie ustępowało, naznaczając mnie jak trędowatą.
Piętnastego dnia podróży parny upał tropików otoczył nas niczym chmura. Stalowobłękitne wody zmieniły się w lazurowy ocean, powietrze wypełnił zapach tropikalnych sosen. Mijaliśmy wyspy pełne urwistych klifów i koralowe plaże. Każdy zachód słońca przypominał jaskrawą tęczę na horyzoncie. Na pokład zlatywały tropikalne ptaki, niektóre tak oswojone, że bez obaw siadały nam na rękach. Jednak to naturalne piękno budziło niepokój niektórych Rosjan z Szanghaju. Po statku krążyły plotki o wudu i ofiarach.
Ktoś spytał kapitana, czy to prawda, że wyspa Tubabao jest kolonią trędowatych, kapitan jednak zapewnił nas, że wyspę spryskano DDT, a trędowaci zniknęli stąd dawno temu.
– Nie zapominajcie, że płyniemy ostatnim statkiem – zauważył. – Wasi rodacy są już na miejscu, czekają, by was powitać.
Dwudziestego drugiego dnia podróży rozległ się okrzyk jednego z członków załogi i wybiegliśmy na pokład, by po raz pierwszy popatrzeć na wyspę. Przysłoniłam oczy przed słońcem i zmrużyłam powieki. Tubabao wystawała z morza, niema, tajemnicza i spowita mgiełką. Dwie olbrzymie góry, zarośnięte dżunglą, wyglądały jak zarys spoczywającej na boku kobiety. W łuku między jej brzuchem i udem znajdowała się zatoczka alabastrowego piachu i palm kokosowych. Jedynym znakiem cywilizacji był pirs na plaży.
Zarzuciliśmy kotwicę, wyładowano nasze bagaże. Później, po południu, podzielono nas na grupki i przepłynęliśmy na plażę skrzypiącą barką, która śmierdziała olejem i wodorostami. Posuwała się powoli, a filipiński kapitan wskazał na czyste morze pod nami.
Ławice tęczowych rybek przepływały pod łodzią, coś, co wyglądało jak płaszczka, dźwignęło się z piaszczystego dna. Siedziałam obok niezbyt młodej kobiety w szpilkach i kapeluszu z jedwabnym kwiatem na rondzie. Ręce grzecznie złożyła na kolanach i usadowiła się na rozłupanej drewnianej ławeczce, jakby w drodze do uzdrowiska, chociaż tak naprawdę żadne z nas nie wiedziało, co przyniesie następna godzina. Uderzył mnie absurd sytuacji. Ci z nas, którzy znali zamęt i smród, hałas i gorączkę jednego z najbardziej kosmopolitycznych miast świata, mieli zamieszkać na odległej wyspie na Pacyfiku.
Na końcu pirsu czekały cztery autobusy. Były zniszczone, brakowało szyb w oknach, a blachę przeżarła rdza. Amerykański marynarz z włosami przypominającymi stalową wełnę i spalonym słońcem czołem wychylił się z jednego z pojazdów i kazał nam wejść. Zabrakło miejsc, większość z nas musiała stać. Jakiś chłopiec podniósł się na mój widok, opadłam z wdzięcznością na fotel. Uda przywarły mi do rozgrzanej skóry. Kiedy byłam pewna, że nikt nie patrzy, zsunęłam pończochy i ukryłam je w kieszeni. Podmuch powietrza na obolałych nogach i stopach przyniósł mi ulgę.
Autobus podskakiwał na wybojach. Powietrze pachniało bananowcami rosnącymi po obu stronach drogi. Co pewien czas mijaliśmy chatę krytą liśćmi nipy, a filipińscy sprzedawcy wyciągali ku nam napój ananasowy albo wodę. Przekrzykując ryk silnika, Amerykanin poinformował nas, że nazywa się kapitan Richard Connor i jest jednym z przedstawicieli IRO na wyspie.
Sam obóz znajdował się nieopodal plaży, ale prymitywna droga wydłużyła podróż. Autobusy zaparkowały obok pustego ogródka.
Bar zadaszono liśćmi palmowymi. Ogrodowe stoliki i składane krzesła były na wpół zakopane w piasku. Spojrzałam na menu wypisane kredą na tablicy: mątwa w mleku kokosowym, naleśniki z cukrem i lemoniada. Connor poprowadził nas brukowaną ścieżką między rzędami wojskowych namiotów. Niektóre klapy uniesiono, żeby wpuścić popołudniową bryzę. Namioty pełne były łóżek polowych i odwróconych skrzyń, które służyły za stoliki i krzesła.
W wielu z nich do podtrzymującego konstrukcję środkowego pala przymocowano żarówkę, a obok wejścia stał prymus. W jednym z namiotów skrzynie poprzykrywano serwetami z kompletów i ustawiono zastawę ze skorup orzecha kokosowego. Zdumiała mnie mnogość rzeczy wywiezionych przez uchodźców z Chin. Widziałam maszyny do szycia, fotele na biegunach, nawet jakąś rzeźbę.
Te przedmioty należały do ludzi, którzy wyjechali najwcześniej, do tych, którzy nie czekali, aż komuniści zjawią się na progach ich domów.
– Gdzie są wszyscy? – spytała Connora kobieta z kwiatem na kapeluszu.
– Zapewne na plaży. – Uśmiechnął się do niej. – W wolnym czasie też pewnie zechcecie się tam wybrać.
Minęliśmy duży namiot z uniesionym po bokach płótnem. Wewnątrz cztery krzepkie kobiety pochylały się nad kadzią pełną wrzącej wody. Obróciły ku nam spocone twarze i krzyknęły:
– Oona!
Ich uśmiech wydawał się szczery, ale przez to powitanie odezwała się we mnie tęsknota za domem. Gdzie byłam?
Kapitan Connor zaprowadził nas na plac pośrodku miasta na – miotów. Stanął na drewnianym podeście, my zaś usiedliśmy w palącym słońcu i słuchaliśmy jego instrukcji. Powiedział nam, że obóz dzieli się na okręgi, każdy okręg ma swojego nadzorcę, wspólną kuchnię i barak z prysznicami. Nasz rejon graniczył z wąwozem w dżungli i miał „niekorzystne położenie ze względu na zwierzęta i bezpieczeństwo”, dlatego naszym pierwszym zadaniem miało być oczyszczenie terenu. Pulsowało mi w głowie, ledwie słyszałam słowa kapitana. Mówił o śmiertelnie niebezpiecznych „błyskawicznych wężach” i piratach, którzy wychodzili z dżungli w nocy uzbrojeni w noże bolo i już napadli na trzy osoby.
Samotne kobiety zazwyczaj umieszczano po dwie w namiocie, ale ze względu na bliskość dżungli nas przydzielano do cztero – lub sześcioosobowych namiotów. Ja trafiłam do namiotu Niny, Galiny i Ludmiły, trzech młodych dziewcząt ze wsi w okolicach Qingdao, które już wcześniej przybyły na wyspę na statku „Cristobal”.
W niczym nie przypominały dziewcząt z Szanghaju. Miały rumiane policzki, ich śmiech był szczery. Pomogły mi zaciągnąć do namiotu kufer i pokazały, skąd wziąć pościel.
– Jesteś zbyt młoda, żeby podróżować samotnie. Ile masz lat? – spytała Ludmiła.
– Dwadzieścia jeden – skłamałam.
Były zdumione, ale nie podejrzliwe. W tej samej chwili postanowiłam nikomu nie mówić o swojej przeszłości. Za bardzo mnie to bolało. Mogłam jedynie opowiadać o matce, bo za nią się nie wstydziłam. Nie zamierzałam jednak wspominać Dymitra.
Przypomniało mi się, jak Dan Richards podpisywał dokumenty, dzięki którym wypłynęłam z Szanghaju. Wykreślił „Łubieńska” i napisał moje panieńskie nazwisko „Kozłowa”.
– Zaufaj mi – powiedział. – Przyjdzie dzień, w którym będziesz się cieszyła, że nic cię nie łączy z nazwiskiem tego człowieka.
Już chciałam się od niego uwolnić.
– Co robiłaś w Szanghaju? – spytała Nina.
Przez chwilę się wahałam.
– Byłam guwernantką – odparłam. – Opiekowałam się dziećmi amerykańskiego dyplomaty.