Rozległo się pokasływanie i szelesty, a po chwili orkiestra zagrała pierwszą nutę. Wiera dotknęła mojej ręki.
– Wie pani, jak to się skończy, pani Nickham? – wyszeptała.
– Czy próbuje pani zgadywać?
Wstrzymałam oddech. Jej oczy wydawały się różowe w świetle sceny, jak oczy lisa w reflektorach.
– Co?
– Szczęśliwie czy nieszczęśliwie?
Przestałam cokolwiek widzieć, dopiero po chwili oprzytomniałam. Mówiła o balecie. Jezioro łabędzie miało dwa zakończenia. W jednym książę pokonywał czar rzucony przez złego czarownika i ratował łabędzią księżniczkę, a w drugim ponosił klęskę i kochankowie mogli odnaleźć się dopiero po śmierci. Tak mocno zacisnęłam pięść, że lornetka pękła.
Kurtyna się rozsunęła i ukazało się sześciu trębaczy w czerwonych pelerynach. Przez scenę przemknęły baletnice w pięknych sukniach, z myśliwymi u boku, za nimi książę Zygfryd. Nie widziałam baletu na żywo od czasów Harbinu i na jedną krótką chwilę zapomniałam, co robię w teatrze, i dałam się porwać tancerzom i wdzięcznym ruchom ich ciał. To Rosja, powtarzałam sobie. To jest ta Rosja, którą zawsze chciałam zobaczyć.
Popatrzyłam na Lily. Jej oczy lśniły w migotliwym świetle. Moje lekcje baletu zostały przerwane po wkroczeniu Japończyków do Harbinu. Ale Lily? Była dzieckiem ze spokojnego kraju, mogła robić, cokolwiek zechciała. Nigdy jej nie zmuszą do ucieczki z domu. Kiedy będziesz starsza, Lily – powiedziałam jej wzrokiem, możesz się zająć baletem, grą na fortepianie, śpiewem, czymkolwiek, co zdoła cię uszczęśliwić. Chciałam, aby miała to, co mnie ominęło. Przede wszystkim jednak pragnęłam podarować Lily babcię.
Usłyszałam pierwsze nuty łabędziego motywu i skupiłam uwagę na scenie. Pokazały się na niej urwiska i błękitne jezioro. Książę Zygfryd tańczył, a zły czarownik, przebrany za sowę, go przedrzeźniał. Sowa wyglądała jak przerażający cień, zawsze blisko, pełna złych zamiarów, przeszkadzała księciu. Zerknęłam na mężczyznę w loży, której wcześniej przyglądała się Wiera. W błękitnym świetle wydawał się nieludzki. Krew odpłynęła mi z twarzy i zacisnęłam zęby, przez moment przekonana, że spoglądam na Tanga. Jednak gdy pojaśniało, uświadomiłam sobie, że to niemożliwe. Ten człowiek był biały.
Nawet po zakończeniu drugiej sceny, gdy przyszedł czas na przerwę, nie mogłam się pozbierać. Podałam Lily Iwanowi.
– Muszę iść do łazienki – powiedziałam mu.
– Pójdę z panią. – Wiera podniosła się z fotela. Skinęłam głową, chociaż wcale nie miałam zamiaru opróżniać pęcherza. Chciałam poszukać swojej matki.
Przepchnęłyśmy się przez zatłoczony korytarz do łazienki. Panował tam taki sam chaos jak w szatni. Nie było żadnej kolejki. Kobiety stały w gromadce i pchały się między sobą, żeby jak najszybciej dopaść zwalnianej kabiny. Wiera wcisnęła mi w dłoń chusteczkę sztywną jak karton.
– Dziękuję – powiedziałam, przypomniawszy sobie, że w publicznych toaletach moskiewskich nie ma papieru. W toaletach w Galerii Trietiakowskiej nie było nawet desek sedesowych.
Z kabiny naprzeciwko nas wyszła jakaś kobieta, Wiera popchnęła mnie do przodu.
– Pani pierwsza – powiedziała. – Poczekam na zewnątrz.
Zamknęłam za sobą drzwi. W kabinie śmierdziało uryną i chlorem. Przez szparę w drzwiach ujrzałam, jak Wiera wchodzi do kabiny obok. Natychmiast otworzyłam drzwi od swojej i popędziłam z toalety na korytarz.
Minęłam grupę ludzi rozmawiających na schodach i zbiegłam na parter. Tu panował mniejszy tłok, przyglądałam się wszystkim kobietom w poszukiwaniu tej, która będzie przypominała moją matkę. Powtarzałam sobie, że teraz jest siwa i pomarszczona.
Jednak w masie twarzy dookoła nie mogłam znaleźć tej, za którą tęskniłam najbardziej. Popchnęłam ciężkie drzwi i dotarłam do kolumnady, myśląc, że być może z jakiegoś powodu matka tam na mnie czeka. Temperatura spadła, zimne powietrze przenikało mi przez bluzkę. Na schodach stali dwaj żołnierze, wydychając gęstą parę w ciemności. Na zewnątrz czekał rząd taksówek, ale na placu nie dostrzegłam nikogo. Żołnierze się odwrócili. Jeden z nich uniósł brew na mój widok.
– Przeziębi się pani – powiedział. Miał skórę koloru mleka, a oczy jak błękitne opale.
Wróciłam do teatru, czując, jak ogrzewa mnie ciepło z kaloryferów. Wciąż widziałam przed oczami wojskowego, przypomniała mi się stacja w Harbinie w dniu rozstania z matką. Ten młodzieniec wyglądał jak radziecki żołnierz, który pomógł mi uciec.
Kiedy usiłowałam się wcisnąć na zatłoczone schody, sala pustoszała, foyer zaś było pełne ludzi. Udało mi się wejść niemal na samą górę i wtedy zauważyłam opartą o poręcz Wierę. Stała tyłem do mnie, pogrążona w rozmowie. Tę drugą osobę zasłaniała przede mną wielka donica. Nie był to Iwan, jego widziałam na końcu foyer, z Lily w ramionach, wyglądał przez okno na plac. Przechyliłam głowę, żeby coś zobaczyć za donicą, i dostrzegłam siwowłosego mężczyznę w garniturze bordo. Strój mężczyzny, choć czysty i wyprasowany, nie był nowy: kołnierzyk koszuli się wystrzępił, a spodnie wytarły ze starości. Nieznajomy stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i co pewien czas wskazywał brodą okno, przez które wyglądał Iwan. Przez panujący wokół zgiełk nie słyszałam, o czym ten mężczyzna rozmawia z Wierą. Po chwili zmienił pozycję, ujrzałam worki pod jego oczami. Zrozumiałam, że znam tę twarz. Był to hotelowy sprzedawca pamiątek. Przywarłam do poręczy i wytężyłam słuch, żeby usłyszeć, o czym mówił. Na chwilę zrobiło się nieco ciszej i dobiegły mnie jego słowa: „To nie są zwykli turyści, towarzyszko. Za dobrze mówią po rosyjsku, dziecko to przykrywka. Może nawet nie jest ich. Dlatego powinno się ich przesłuchać”.
Oddech uwiązł mi w gardle. Domyślałam się, że starzec szpieguje dla KGB, ale nie miałam pojęcia, że nas podejrzewa. Cofnęłam się od poręczy, nogi mi drżały. Dotąd nie do końca wierzyłam, że Wiera jest z KGB, ale przeczucie mnie nie zawiodło. Zastawiła pułapkę.
Wbiegłam po schodach, przeciskając się między ludźmi, żeby jak najszybciej dotrzeć do Iwana. Jednak tłum wydawał się niesłychanie zwarty. Utkwiłam w natłoku źle skrojonych garniturów i niemodnych sukienek. Wszyscy śmierdzieli kamforą albo kapryfolium, najmodniejszymi perfumami tamtego roku.
– Izwienitie. Izwienitie. Przepraszam. Przepraszam – powtarzałam, usiłując przecisnąć się między ludźmi.
Iwan usadowił się dyskretnie przy oknie i huśtał Lily na kolanach, bawiąc się jej palcami. Bezskutecznie usiłowałam go zmusić myślą, żeby na mnie spojrzał. Idź do ambasady Australii, powtarzałam sobie. Zabierz stąd Iwana i Lily i pójdźcie do ambasady.
Obejrzałam się przez ramię. W tej samej chwili Wiera obróciła się na pięcie, wymieniłyśmy spojrzenia. Zmarszczyła brwi i zerknęła na schody. Widziałam, że jej umysł gorączkowo pracuje. Odwróciła się do mężczyzny i coś powiedziała, a następnie zaczęła przepychać się ku mnie przez tłum. Czułam pulsowanie w głowie. Wszystko rozgrywało się jakby w zwolnionym tempie. Już kiedyś tak było, kiedy? Przypomniałam sobie znowu tamten dzień na stacji w Harbinie. Tang sunął ku mnie przez tłum. Przytrzymywałam się osób dookoła. Rozległ się dzwonek na następny akt i nagle napór ludzi zelżał, zaczęli się rozpierzchać niczym jabłka wypadające z pękniętej torby. Iwan się odwrócił i na mój widok twarz mu pobladła.
– Aniu! – krzyknął. Miałam przemoczoną bluzkę. Dotknęłam policzków palcami wilgotnymi od potu.
– Musimy się stąd wydostać – wycharczałam. Ucisk w piersi był tak silny, że zastanawiałam się, czy nie mam ataku serca.
– Co?
– Musimy… – Nie mogłam jednak dostatecznie szybko wydobyć z siebie słów. Gardło spuchło mi ze strachu.
– Mój Boże, Aniu. – Iwan złapał mnie za ramiona. – Co się stało?
– Pani Nickham. – Palce Wiery zacisnęły się na moim łokciu jak imadło. – Musimy natychmiast odwieźć panią do hotelu. Wygląda na to, że grypa przybrała niespodziewany obrót. Wystarczy spojrzeć na pani twarz. Ma pani gorączkę.
Jej dotyk mnie osłabił, ledwie mogłam ustać na nogach. To było zbyt surrealistyczne. Miałam trafić na przesłuchanie do KGB. Patrzyłam na ludzi wracających na salę i resztką sił powstrzymywałam się od krzyku. Nie mogłam sobie wyobrazić, że ktokolwiek przyszedłby nam z pomocą. Znaleźliśmy się w pułapce. Pozostała nam jedynie współpraca, ale ta świadomość mnie wcale nie uspokoiła. Podkuliłam palce u nóg, przygotowując się na to, co miało lada chwila nadejść.