Литмир - Электронная Библиотека

W baraku zgasły światła, a potem zapaliły się trzy lampki u stóp proscenium. Była to innowacja Kunina i powitaliśmy ją westchnieniem zachwytu. Widownia, pogrążona w ciemnościach i obrysowana niewyraźnie odblaskiem światła ze sceny, wyglądała teraz niesamowicie, jak załoga górnicza w zatopionej kopalni. Woskowe maski więźniów połyskiwały żółto na tle czarnych strzępów ubrań i ścian, a półotwarte usta zdawały się wzywać raczej ratunku lub powietrza niż występów scenicznych. W baraku było duszno, śmierdziało potem, ekskrementami, moczem i tym specyficznym, słodkawo-mdłym zapachem, jaki wydzielają ropiejące od cyngi rany i przesycone zgnilizną ubrania. Zaczerwienione z wycieńczenia i rozjarzone z głodu oczy widzów przywarły kurczowo do sceny. Przedstawienie się zaczęło.

Pierwsza wystąpiła Tania. W białej plisowanej sukni z koronkami, którą Kunin pożyczył za zoną, wyglądała ślicznie. W prawej ręce trzymała kolorową chusteczkę, powiewając nią chwilami w czasie śpiewu i chwytając ją zgrabnym ruchem w obie ręce, gdy gestykulacja piosenki tego wymagała. Jej drobna twarz z małym, zadartym do góry noskiem i olbrzymimi oczami, okolona grubym konturem czarnych włosów, była znowu – jak niegdyś pewnie, na deskach opery moskiewskiej – roześmiana i szczęśliwa. Zaczęła od pełnej wdzięku piosenki rosyjskiej o „toczkach”, której cały urok polega nie tyle na treści, ile na bogatych wariacjach słownych, ale po pierwszych paru frazach z kąta „lesorubów” rozległy się syki i głośne okrzyki „moskowskaja błądź”. Tania przerwała i spojrzała na salę spłoszona – nieledwie ogarnięta paniką. W jej pięknych oczach zabłysły nagle łzy i zdawało nam się przez chwilę, że ucieknie ze sceny, nie dokończywszy nawet tej jednej piosenki. Wtem, zdjęta jakby desperackim postanowieniem, podjęła na nowo i usiłowała na próżno zagłuszyć swym cienkim głosikiem te dwa piekące, skandowane z uporem słowa.,,Tania, Tanioczka” – szeptała obok mnie z przejęciem Natalia Lwowna. Samsonow odwrócił się w kierunku kąta, z którego dochodziły okrzyki, i naraz wszystko ucichło. Tania śpiewała dalej, choć nie mogła już odzyskać tej swobody, z jaką zaczęła piosenkę o „toczkach”. Sala wysłuchała jej do końca z obojętnym spokojem i kiedy Tania dygnęła wreszcie, skłoniwszy teatralnym gestem głowę na piersi, rozległy się bardzo nieśmiałe brawa. Biedna Tania! Przeżyła pewnie swoją porażkę boleśnie, śpiewała bowiem na scenie po raz pierwszy od roku 1937. Ale cóż, musiała zapłacić za to, że rzuciła więźnia dla człowieka wolnego…

Żywszy kontakt z widownią udało się dopiero nawiązać naszemu Wsiewołodowi. Wbiegł na scenę energicznym krokiem w swojej koszulce w niebieskie pasy i wypożyczonym na tę okazję za zoną marynarskim deklu ze złoconym napisem „krasnyj flot”, przystanął, przyłożył prawą dłoń do czoła powyżej oczu i zaczął się rozglądać po sali, jak gdyby ze szczytu bocianiego gniazda szukał wzrokiem na horyzoncie zarysów dalekiego lądu. Rozległy się oklaski i śmiech. „Brawo, Wsiewołod – przekrzykiwali się nawzajem z uciechą więźniowie – choroszyj moriak, nastojaszczij moriak”. Wsiewołod skłonił się głęboko i zaczął „nastawiać” głos, charcząc przeraźliwie, odkasłując i obmacując dwoma palcami lewej ręki krtań. Najwidoczniej był przekonany, że prawdziwy artysta nie rozpoczyna występu bez tych wstępnych ćwiczeń, i przestrzegał swych czynności zawodowych bardzo pilnie. Więźniowie spoglądali to na siebie, to na scenę i kręcili z podziwu głowami. „Znajet swojo dieło Wsiewołod” – mówili szeptem.

Głosem, od którego zadrżały nagle ściany baraku, Wsiewołod zaśpiewał najpierw piosenkę z filmu sowieckiego Dzieci kapitana Grania. Ryczał wspaniale, gestykulując rękami i całym ciałem, ruszając wąsikami i przewracając oczami tak, że świeciły z daleka jak dwa srebrne talary. Widownia słuchała go z zapartym oddechem i nie tajonym zachwytem. Po piosence Kapitan, kapitan, ułybnijties' zaśpiewał parę innych, także marynarskich, których treści i nazw już dziś nie pamiętam, a każdą nagradzaliśmy równie hucznymi oklaskami. Wreszcie gestem wielkiego aktora poprosił o ciszę, zapowiadając na finał Raskinulos' morie szyroko. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że w przeciwieństwie do poprzednich będzie to pieśń smutna. W baraku zapanowało milczenie. Wsiewołod stanął bokiem do widowni, wyciągnął przed siebie ręce, stał tak chwilę i nagle zaintonował głosem nabrzmiałym łzami:

Raskinułos' morie szyroko,

Igrajut wołny na niom,

Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,

Podalsze od russkoj ziemli…

Gdy skończył i miał jeszcze po raz ostatni powtórzyć refren, odwrócił się błyskawicznie do widowni i uniósłszy niby więzienny prorok obie ręce do góry, zaprosił nas krótkim „wmiestie” do śpiewu. I stała się rzecz dziwna. Z kilkuset piersi wydarł się ni to śpiew, ni rozpaczliwy okrzyk:

Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,

Podalsze od russkoj ziemli…

Więźniowie podnieśli się jak na dany znak z ławek i wpatrzeni w batutę rąk Wsiewołoda, powtarzali urzeczeni te dwie dziwne linijki. Na wszystkich twarzach malowało się wzruszenie, a w niektórych oczach zaświeciły się nawet łzy. I choć śpiewane z takim przejęciem słowa miały w obozie wymowę przekleństwa rzuconego przez przykutych do galer niewolników „russkoj ziemli”, brzmiała w nich jednocześnie nostalgia… Nostalgia za ziemią męki, głodu, śmierci i upokorzeń, za ziemią wiecznego strachu, twardych jak kamień serc i wypalonych płaczem oczu, za jałową ziemią pustynną, prażoną bezlitośnie przez gorące tchnienie szatana… I nigdy już potem nie zrozumiałem na krótko choćby tak wyraźnie jak wówczas, że więźniowie rosyjscy żyją poza granicami Rosji i nienawidząc jej, tęsknią do niej zarazem z całej siły swych zdławionych uczuć.

Nie ochłonęliśmy jeszcze w pełni z występu Wsiewołoda, a Natalia Lwowna siedziała obok mnie z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy na scenie pojawił się w ciemnym ubraniu z wolności Zelik Lejman. Ukłonił się trochę sztywno i wyniośle, ale już po chwili, skoro tylko oparł na ramieniu skrzypce, położył na nich głowę i jedną ręką podniósł do góry smyczek, drugą zaś wpił się drapieżnie w szyjkę gryfu, jego rysy i ruchy nabrały miękkości, a skażoną nienawiścią twarz wygładził cień smutku. Nie pamiętam już dziś niestety, co grał, rozbolała mnie bowiem głowa, poczułem przejmujący głód i oparłszy jak Natalia Lwowna głowę na rękach, zapadłem w stan gorączkowego odrętwienia. Wiem tylko, że koncert Zelika Lejmana musiał trwać bardzo długo, bo słuchając płynących z oddali, jak gdyby zza obitej wojłokiem ściany, dźwięków skrzypiec, zdążyłem prześnić na jawie cały ten okres mego życia, gdy jako młody chłopiec przysłuchiwałem się z ulicy małego miasteczka polskiego śpiewnym lamentom i zawodzeniom nad zburzeniem Jerozolimy, które w każdy Sądny Dzień dochodziły zza okopconych szybek na pół zawalonej synagogi. Boże, jakimż ten Zelik Lejman był Żydem! Jak szlochał na swoich skrzypcach, jak się na przemian miotał i korzył, jak płonął zemstą niby krzak gorejący, uderzając gniewnie smyczkiem w struny, i jak się modlił żarliwie zwrócony twarzą ku tej stronie świata, w której na gruzach zburzonej Jerozolimy miała kwitnąć znowu gajami oliwkowymi Ziemia Obiecana – jak grał swój i swego narodu los, nie znający granic pomiędzy miłością a nienawiścią!

Ocknąłem się półprzytomny na dźwięk oklasków. Zelik Lejman kłaniał się powściągliwie, a na wąskich, zaciśniętych kurczowo ustach błąkał mu się pogardliwy uśmieszek. Więźniowie zaczęli się podnosić z ławek i klaszcząc jeszcze, przygotowywali się do wyjścia. Odwróciłem się w kierunku Natalii Lwownej – jej miejsce było puste. Ktoś z boku powiedział mi, że zasłabła i wyszła z teatru zaraz na początku koncertu skrzypcowego. Powłócząc ciężko nogami, przepychaliśmy się w zaduchu ku drzwiom, za którymi noc wiosenna zapaliła już wszystkie gwiazdy i pachniała ostrym, orzeźwiającym powiewem odwilży.

W parę tygodni po tym pamiętnym przedstawieniu – na krótko przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej – obóz obiegła wiadomość, że Natalia Lwowna usiłowała popełnić samobójstwo, przecinając sobie żyły obu rąk zardzewiałym scyzorykiem. Jej sąsiadka na pryczy zaalarmowała jednak na czas wartownię i Natalię Lwowna przeniesiono do szpitala, gdzie spędziła blisko dwa miesiące, wracając wolno i opornie do życia. Po wypisaniu ze szpitala nie wróciła już do biura rachmistrzów, ale pracowała przez pewien czas w kuchni obozowej, skąd ją wyrzucono za wynoszenie jedzenia więźniom. Potem posłano ją na bazę do cerowania worków, gdy ja pracowałem już na birży drzewnej. Widywałem ją często w zonie i pozdrawiałem jak dawniej z daleka, ale nie zamieniliśmy nigdy więcej ani słowa. Są tajemnice, które łączą, są jednak i takie, które w wypadku klęski na zawsze – dzielą.

45
{"b":"100780","o":1}