Na następnym przesłuchaniu sprawa szpiegostwa ustąpiła miejsca ogólnikowej rozmowie na temat poglądów politycznych Kostylewa. Było jasne, że NKWD nie chciało odesłać go w takim stanie do Szkoły Morskiej i postanowiło przestawić śledztwo na inny tor. Nie mogło być już mowy o uratowaniu zmasakrowanej twarzy młodego inżyniera sowieckiego, ale można było jeszcze uratować twarz potężnej instytucji, która od dwudziestu lat stała czujnie na straży Rewolucji. Teoria prawa sowieckiego opiera się na założeniu, że nie ma ludzi niewinnych. Sędzia śledczy więc, gdy dostaje w ręce oskarżonego, może ostatecznie po długich badaniach zrezygnować z postawionego na wstępie zarzutu, ale to nie znaczy, żeby miał nie spróbować szczęścia gdzie indziej. Więźniowie śledczy znaleźli dla tego osobliwego procederu świetne określenie: co ci „przyczepili”? pytają powracających z przesłuchania towarzyszy. W rezultacie wyrok skazujący jest zawsze czymś w rodzaju kompromisu; oskarżony dowiaduje się, że nie „przyszedł tu na darmo”, a NKWD kultywuje bez przeszkód mit swojej własnej nieomylności.
Nie ma tu potrzeby dokładnego opisywania śledztwa w sprawie Kostylewa, skoro cała teoria dezintegracji i przeobrażenia osobowości pewnego określonego typu więźniów zbudowana została w pierwszej części tego rozdziału na jego doświadczeniach. Teczka Kostylewa została wyjęta ze sprawy Bergera i oddana w ręce nowego sędziego śledczego. Młody inżynier odetchnął. W czasie śledztwa, które z niewielkimi przerwami trwało w więzieniu władywostockim blisko rok, nie uderzono go już ani razu. Chwilami przesłuchania nocne przypominały zapalczywe dyskusje studenckie; Kostylew bronił się, atakował, wygłaszał długie przemówienia, a po powrocie do celi przygotowywał się do następnego pojedynku jak adwokat do rozprawy. Przez cały ten czas sędzia śledczy uprzejmie słuchał, wtrącając tylko niekiedy krótkie uwagi i robiąc notatki. Dla Kostylewa, nauczonego już, że NKWD ma w razie potrzeby na podorędziu i inne argumenty, te trzy pierwsze miesiące rozpoznania były jak poranny sen po nocnym koszmarze. Polubił nawet na swój sposób małomównego i zawsze uśmiechniętego sędziego, który częstował go kawą i papierosami, wypytywał troskliwie o rany na głowie i nachylał uważnie uszu, ilekroć Kostylew ściszał w zadumie głos. Pierwsza faza jednak zdawała się nie prowadzić do niczego. Kostylew opowiedział o sobie wszystko, przyznał się do swojej grzesznej miłości do Zachodu i zażądał przeniesienia całej sprawy z więzienia przed plenum organizacji partyjnej w Szkole Morskiej. Ostatecznie oskarżenie o „uleganie wpływom liberalizmu burżuazyjnego” mogło być w najgorszym razie przedmiotem rozważań na posiedzeniu centralnego komitetu studenckiego, który przedłuża lub unieważnia legitymacje partyjne, a nie jedynym punktem przewodu śledczego w więzieniu NKWD. Jego inkwizytor był innego zdania i przeszedł z kolei sam do ataku.
Dekoracja śledztwa zmieniła się jak na scenie rotacyjnej. Kostylewa budzono w nocy, odprowadzano po paru godzinach do celi, budzono znowu o świcie, wywoływano na badanie w czasie posiłków dziennych i godzin przeznaczonych na załatwianie potrzeb fizjologicznych w ustępie, odmówiono mu mycia i codziennych spacerów na dziedzińcu więziennym. Nie było już mowy o papierosach i gorącej kawie. Kostylew chodził błędny, oszołomiony, z zaczerwienionymi od niedospania oczami, z rozpaloną od nie zagojonych jeszcze ran głową, w której krew szumiała jak resztki wrzątku w blaszanej bani. Bywały chwile, że słaniał się na nogach i opierał się jak ślepiec rękami o ściany korytarza, idąc w jasny dzień na badanie, lub mdlał na twardym zydlu za stołem śledczym. Dniem i nocą w małym pokoiku, w którym spędzał teraz po kilkanaście godzin na dobę, czarne żaluzje opuszczone za kratą odgradzały go od płynącego za oknami czasu i wydawały na łup podstępnych pytań w przeraźliwie jasnym kręgu żarówki. Niekiedy wydawało mu się, że jego głowa jest ogromnych rozmiarów poduszką, wypchaną pakułami i najeżoną tysiącami szpilek. Czuł ich bolesne, zwielokrotnione ukłucia i w przystępie rozpaczy próbował stłumić cierpienia, szarpiąc bandaże na czole, skroniach i policzkach lub zatykając rękami uszy, w których ukłucia szpilek zamieniały się w ostry, metaliczny i sypki dźwięk stalowych opiłków, uderzających o dno pustej skorupy. Zatracił poczucie czasu, we śnie osłabiały go ciągłe polucje, zrywał się z pryczy na dźwięk swego nazwiska zaczadzony i półprzytomny, wodząc dokoła zaognionymi oczami.
Gdyby chodziło tylko o przyznanie się do abstrakcyjnej winy, był już w zasadzie gotów i parokrotnie nawet próbował sam podsunąć tę myśl sędziemu śledczemu. Ale inkwizytor, któremu twarz zmieniła się nagle, jak gdyby opadła z niej maska, żądał teraz znowu faktów. Kto należał do tajnej organizacji w Szkole Morskiej? Kogo Kostylew wtajemniczył w swoje poglądy? Gdzie i kiedy odbywały się zebrania? Jaki był cel praktyczny organizacji? Jakie miała kontakty z zewnątrz? Kto był przywódcą? Kostylew zaprzeczał ostatnim wysiłkiem woli, czuł jednak, że jeśli śledztwo potrwa dłużej, zacznie zmyślać nazwiska i fakty, aby w fikcji znaleźć ratunek przed groźną próżnią rzeczywistości. Te trzy miesiące najbliższe były w swym napięciu i męczarniach fizycznych krótkiemu epizodowi tortur, gdy na wokandzie była jeszcze sprawa Bergera. Którejś nocy śledztwo przybrało nieoczekiwany obrót;
Kostylew dostał do podpisania dokument stwierdzający, że jego agitacja w Szkole Morskiej nie przybrała nigdy określonych form organizacyjnych.
W okresie trzecim śledztwo zelżało znowu. Kostylewa wzywano raz na tydzień, a czasem nawet raz na dwa tygodnie na wieczorne przesłuchania, w czasie których głównym przedmiotem przyjaznych rozmów stał się dla odmiany „rzeczywisty obraz życia na zachodzie Europy”. Mówił przeważnie sędzia śledczy – jak dawniej uprzejmy, uśmiechnięty i wyrozumiały – a Kostylew słuchał lub zadawał pytania. Mówił inteligentnie i ciekawie, posługując się książkami, cyframi i faktami.
Sama zmiana tonu śledztwa wystarczyłaby, aby skłonić Kostylewa po tym, co przeżył, do rozsądnego aktu skruchy. W grze było już jednak coś więcej. Kostylew dał się przekonać naprawdę, wierzył każdemu słowu swego dawnego prześladowcy. Słuchał, szepcąc cicho: „użas”, wypytywał o szczegóły, sam podsuwał konkluzje logiczne, zapoznawszy się z faktami – słowem, w takim samym szczerym uniesieniu odkrywał teraz fałsz Zachodu, jak niegdyś poznawał jego prawdę. Mogłoby się wydawać, że ropa rozlana pod skórą wezbrała nareszcie w jednym miejscu, gotowa do cięcia. Inkwizytor przeciągał jednak sztucznie przesłuchania, jak gdyby chcąc się dostatecznie upewnić, że nawrócenie grzesznika nie jest tylko obłudnym wybiegiem bezsilnej ofiary. O cóż jeszcze chodziło? Gotów był odpokutować za wszystkie chwile swojego zbłąkania i słabości, bo uwierzył na nowo. Gotów był potem swoją pracą wykazać, że potrafi życie poświęcić temu, co pokochał.
– No, Kostylew – powiedział wreszcie któregoś wieczoru sędzia śledczy – skończymy dzisiaj śledztwo. Podpiszesz tylko akt oskarżenia i koniec. Wszystko sprowadza się do jednego: chciałeś z pomocą obcych mocarstw obalić obecny ustrój Związku Sowieckiego.
Kostylew skurczył się i zapadł jak od nagłego ciosu. Krew uderzyła mu do głowy i jeszcze chwila, a krzyknąłby głośno: „kłamstwo!” Zdołał jednak tylko wymamrotać w osłupieniu:
– Obalić z pomocą obcych mocarstw ustrój Związku Sowieckiego?…
Nie spuszczając z niego oczu, sędzia śledczy sięgnął do teczki i rzucił na stół zeznanie podpisane przez trzech uczniów Szkoły Morskiej z jednym zdaniem podkreślonym czerwonym ołówkiem.
– Czytaj na głos – rozkazał ostro.
– „Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie oglądali na oczy!”
Położył kartkę na stole i opuścił głowę. Przypomniał sobie swoją gorączkę podróżowania, swoje marzenia o wyjeździe na Zachód. Kto wie, kto wie… Wszystko wydawało się logiczne – nierealne, ale przeraźliwie logiczne. Leżała przed nim kolumna ileż razy sprawdzonych cyfr! – pozostawało tylko podkreślić ją i wpisać ostateczną sumę. Poprosił o akt oskarżenia i położył na nim wolno swoje nazwisko.