Литмир - Электронная Библиотека

Rydwan zbliżył się do fontanny Rusałek, oblepionej przez prymusów stołecznych gimnazjonów. Radosna wrzawa na moment zagłuszyła rozstawione wokół trasy orchestry.

Hippozaury drobnym truchtem przeszły pod łukiem Garmaniusza i zagłębiły się w dużo węższy odcinek Itinery obramowany przez trzynastowieczne insule. Z okien i perguli sypał się nieustający deszcz kwiatów i pachnących astrinetek.

– Ave, Cedrus! Ave, Cedrus!

Gurus ociekał potem i co chwila się odwracał podążając za torującym mu drogę pretorianinem. W oknach mercatorium Janusa nie widział najmniejszego ruchu. Nie wkroczyli tam żadni pretorianie. Cały czas zastanawiał się, skąd zna numer fonikonu zastępcy szefa FOI.

– Pośpiesz się, grubasku – funkcjonariusz szarpnął go za rękaw.

679-22-354…? Naraz przypomniało mu się. Pod ten numer dzwonił Ogniopiór z fonokubika!!! O Jedyny!

Tuż obok nich jakiś fanatyczny wielbiciel Błękitnych przeraźliwie zadął w róg.

Pretorianin puścił rękaw chłopaka, a ten jak pies urwany z łańcucha rzucił się z powrotem.

– Stój, szczeniaku – wrzasnął funkcjonariusz. Mógł sobie wołać. Z szybkością, o jaką nikt by go nie posądził, Gurus wyprysnął na pustawą jezdnię i popędził na spotkanie rydwanu. Pretorianin sapiąc wściekle biegł za nim, wzywając, by się zatrzymał. Vigilianci pilnujący ruchu tradycyjnie niechętni FOI nie zamierzali mu pomagać.

Mimo to po przebiegnięciu stu stóp Gurus spuchł, Noniusz go dopędzał. I naraz z tłumu wysunęła się szczupła nóżka. Funkcjonariusz potknął się i runął na bruk.

Dia pociągnęła Gurusa w stronę trybuny.

– To wszystko spisek, oni są w zmowie, gdzie Leo…? Trzeba ostrzec… – dyszał grubasek.

Po pokonaniu niewielkiego pagórka Apostołów Itinera zakręcała. Powożący rydwanem widział już zamykającą perspektywę Białą Bazylikę o Stu Schodach, na których wzniesiono Ołtarz Zaprzysiężenia. Na panovidach pojawiała się co i rusz rozłożona księga i dobrotliwa twarz sędziwego archipatriarchy.

Strzelec zdjął kubrak i złożył go starannie w kostkę na pokrywie wiadra od trzech dni zastępującego latrynę. Lubił porządek. Potem zbliżył czubek lufy do tkaniny. Kwas błyskawicznie wypalił otworek w transparencie w środku litery E.

Dla obserwatora mogło to wyglądać, jakby jakiś avozaur narobił.

Sprawozdawca, mocno już zachrypnięty, recytował optymistyczne prognozy dla nowej navigatury. Przypominał również najświeższe wiadomości z Ekumeny, gdzie zamieszki w Dolnej Akropolii zmieniły się w prawdziwą rewoltę.

Zawodowiec niczym pianista przebierał palcami. Potem pochylił się nad celmierzem.

Rydwan minął przepyszną kolumnadę hostelu Pompejańskiego. Cedrus pozdrowił sporą rzeszę recepcjonistów i chłopców hostelowych tworzących amarantową wyspę na trotuarze.

Gadorumaki przyśpieszyły. Minęły wciśniętą między siedzibę koncernu medialnego a Theatrum Arleatum kaplicę Bożej Przezorności, nie zatrzymał ich też wspierany przez cztery tłuste kariatydy szeroki tympanon Banku Federacyjnego. Na prawo zalśniły witryny Forum Witruwiusza, na lewo pojawił się kanciasty "Dom Janusa".

– Ave, Cedrus! Ave, Cedrus!

Na panovidzie znów szeroka perspektywa, najazd na grupę półnagich łowców equatoriańskich w naszyjnikach z zębów tigrozaurów.

– Czymże jednak są największe nawet gady wobec potęgi naszej demokracji! – woła spiker.

Dia i Gurus w tłumie usiłują ściągnąć wzrokiem lecącego Druzzusa. O Jedyny! I naraz wyrasta obok nich Noniusz, jego czerwona twarz przypomina maskę diabła.

– Nie warto było uciekać – syczy. I zgina się we dwoje powalony lekkim ruchem muskularnej ręki.

– Leo! – woła Dia. Gurus nie pozwala jej na czułości – "Janus" – krzyczy wskazując mercatorium – spisek, zamach… – zadziera głowę do góry i zauważa ciemną plamę wewnątrz litery E. – Tam, tam.

Rydwan jest już naprzeciw nich. Navigator unosi rękę pozdrawiając tłum.

Gurus rzuca się w jego stronę. – Padnij! – woła. Ale wiwaty zagłuszają wszystko.

Dia patrzy na Sclavusa. Słowianin przytrzymujący rozhisteryzowanego chłopaka wydaje się nieobecny. Nic nie robi.

W pierwszej chwili nikt nie usłyszał strzału. Tym, co stali najbliżej, zdało się, że poniosły hippozaury. Navigator zachwiał się. Na panovidzie natychmiast pojawiła się jego postać. Wszyscy mogli zobaczyć wielką czerwoną różę wykwitającą na jego piersi. Krótki krzyk wydziera się z tysięcy gardeł, a potem na moment tłumy cichną jak złapane za gardło. "Konik" Druzzusa opada na ziemię. Sekuryci tworzą żywy mur wokół rydwanu. Panovidy gasną. Rozlega się wycie viviarek salvatoriańskich. Drugiego strzału nie ma. Tłum stoi niemy. Wielu płacze.

– Dlaczego, dlaczego nie uratowałeś go? – Gurus wlepia oskarżający wzrok w smutną twarz Leontiasa.

Ustępujący prefectissimus ściszył obraźnik. Właśnie podano, że Quintus Cedrus zmarł nie odzyskawszy przytomności w salvatoriańskim wirowcu mimo rozpaczliwych wysiłków lekarzy. Marcellis nalał kieliszek wzmocnionej vinissy. Zadzwonił prywatny fonikon. Uniósł słuchawkę.

– Nie, to nie galeria, pomyłka! – rzekł zgodnie z umówionym hasłem. Zatarł ręce. Jeszcze przez chwilę obserwował chaos panujący na ulicy. Za kwadrans w atrium obok miał spotkać się ze swym sztabem. Spodziewał się również wizyty Longinusa. Cicho otworzyły się drzwi od terasy.

– Kto, u diabła, cię tu wpuścił?

Przybysz, potężne chłopisko, trzymał w ręku odbezpieczonego króciaka, a jego twarz nie ujawniała najmniejszej skłonności do żartów.

– Kim jesteś, do licha? – powtórzył Marcellis. – Nie próbuj mnie straszyć, bo nie wyjdziesz stąd żywy.

– "Kto wszedł, ten wyjdzie", powiada Pismo – odparł przybysz. – A przybyłem tu, aby podziękować. Bardzo nam pan pomógł, prefectissimusie.

– Ja?

– Nie muszę tłumaczyć fachowcowi, że zarejestrowane połączenie foniczne stanowi niezły dowód… Zwłaszcza gdy rozmówcą jest rezydent wandalijskiego wywiadu, dla którego pracuje pan od dawna.

– To, to są jakieś podłe insynuacje! – cała krew odpłynęła z twarzy Marcellisa. – Zaraz, zaraz. Czy ty nie jesteś ten… no… Leontias?

– Zgadza się.

– Niepokonany Słowianin! – Prefectissimus odprężył się. – Rozumiem, że upatrzyłeś sobie mnie jako nagrodę pocieszenia? Bo co tu ukrywać, osiągnięcia masz kiepskie. Wódz nie żyje, zleceniodawca w szpitalu. W obecnej sytuacji to raczej ja mogę ci stawiać warunki, ba, gotów jestem nawet zapewnić interesującą pracę. Sądzę, że Kasjusz Longinus po objęciu navigatury pozostawi mnie na stanowisku.

– Czyżby też był człowiekiem Wandalii?

– On? – roześmiał się szef FOI. – Po co? Longinus to polityk uczciwy, ale słaby, idealny do poprowadzenia przez zdolnych doradców. Proszę odłożyć króciaka. Porozmawiamy o twojej karierze.

– Dziękuję za ofertę. Niestety, nie przyjmę. I proszę nie liczyć na swoich współpracowników. Tam już nikt nie został. – Podszedł do obitych gadzią skórą drzwi i otworzył je. Nie licząc wartownika w mundurze ochrony navigatorskiej nie było tam nikogo. Marcellis zbladł.

– Niczego mi nie udowodnicie.

– A musimy? Istnieje cała gama rozwiązań pośrednich. Sądziłeś zapewne, o czcigodny, że trop ekumeński i spisek Ruffixa zajmą mnie do reszty. Zajęły i owszem, ale w wolnych chwilach szedłem drugim tropem. Mylisz się więc sądząc, że nie rozgryzłem i waszego spisku. Znalezienie powiązań nie było takie trudne: zawodowy zabójca z Wandalii, Narens przypadkowo asystujący przy jego agonii, klawisz z ogniopiórem na twarzy…W momencie gdy ustaliłem, że dzwonił do twego zastępcy, byłem w domu. W międzyczasie zidentyfikowałem zabitego więźnia, sprawdziłem przypisywane mu zabójstwa. Sądzę, że miał kontrakt na Cedrusa i wygadał się o tym Narensowi. Nie mogliście ryzykować wpadki przed wynajęciem następnego… Więc… Właściwie brakowało mi tylko dowodu na twoją osobistą współpracę z Wandalią. Ale tego dostarczyłeś mi, prefectissimusie, przed chwilą. Jeśli się mylę, proszę prostować.

45
{"b":"100692","o":1}