Литмир - Электронная Библиотека

Krótkie przekleństwo wydarło się z pięknych ust. Libratorka nie wyglądała w tym momencie ani seksownie, ani dobrodusznie. Złożyła się do ponownego strzału. Ale Darni, lubo skrępowany, poderwał się, popchnął ją. Strzał grzmotnął w sufit. Teraz Sclavus kopniakiem wytrącił jej broń.

Stali twarzą w twarz mierząc się wzrokiem.

– Porozmawiajmy – zaproponował Leo. – Mam parę pytań na temat Ruffixa. – Zaśmiała się, odwróciła i skoczyła ku schodom przeciwpożarowym. Czyżby była pewna, że nie strzeli jej w plecy?

– Wal do niej, wal… – dopingował dottor, wypluwając knebel.

Ale Leontias, nie tracąc czasu na rozwiązywanie supłów lekarza, tylko porwał go na ramię jak zrolowany dywan i rzucił się do tylnego wyjścia. Pinetta krzycząc "On jest tutaj" zbiegała na nadbrzeże. Repetery łódki już nie strzelały. Ocaleli najemnicy gapili się na biegnącą. Jeszcze nic nie pojmowali. Wtem krzyk zamarł Pinetcie na ustach. Jak urzeczona wpatrywała się, jak płynąca z rozpędem łódka uderza w nadbrzeże, przełamuje bariery i wbija się w drewniane wrota magazynu, opatrzone napisem – "Ostrożnie z ogniem". Pierwsza eksplozja była w miarę niewielka, ale potem przyszły następne. Leontias ze swym żywym ładunkiem padł między betonowe elementy budowlane. Nad ich głowami przedwieczorny nieboskłon rozbłysnął milionami ogni greckich. A potem jakby całe niebo upadło na ziemię.

– Paru drani ma wystrzałową drogę do piekła – skomentował dottor Darni i dorzucił: – Nic się nie bój, nic im nie powiedziałem. Dopiero zamierzali mnie profesjonalnie przesłuchać.

Jak wszystkie rezydencje navigatorskie, również Castrum Goliathum ma swój "bezpieczny pokój", bunkier przekornie nazywany "Parthyjską Altaną". Do tej pory Cedrus nie używał jej do rozmów z Ursinem. Toteż Marek bardzo się zdziwił otrzymując późnym wieczorem wezwanie do tej caverny zdobionej przez pyszne reliefy ukazujące walkę smoków z Amazonkami. W rozsuwanym wejściu minął Ruffixa, który skłonił się z niezwykłym dla tego człowieka szacunkiem.

Cedrus blady, przemęczony, miał worki pod oczami, ale niewątpliwie był trzeźwy.

– Podobno wszystkie przygotowania zapięte na ostatni guzik? – zapytał.

Marek potwierdził:

– Takiej inauguracji jeszcze nie mieliśmy. Nawet kablowid ekumeński wykupił całość bezpośredniej transmisji. Rzecz bez precedensu.

– Wierzę – powiedział elekt i przeszedł do rzeczy. – Ile lat znamy się, Marku? – i kontynuował nie czekając na odpowiedź. – Prawie całe dorosłe życie. Mam nadzieję, że to wystarczy, by mieć odrobinę zaufania? Nie musisz potwierdzać, słuchaj. Doszło do mnie, że działasz na własną rękę, prowadzisz prywatne śledztwo.

– Ja… ale kto? – Przed oczyma stanęła mu twarz Ruffixa.

– Proszę o szczerość, powiedz mi, co się dzieje? Czy to ma związek z tym samobójcą z dnia wyborów… Jak mu…?

– Nazywał się Narens – rzekł Ursin. I opowiedział o wszystkim. O ich podejrzeniach związanych z tym zabójstwem. O pomyśle Druzzusa wdrożenia prywatnego śledztwa. O akcji dottora Darni i piętrzących się przeszkodach. Wreszcie o Leontiasie i jego pierwszych ruchach. Pominął jedynie ostrzeżenie Sclavusa przed wtajemniczaniem elekta. Quintus słuchał opowieści w milczeniu, parę razy jego dłonie zaciskały się nerwowo lub szukały szklanki.

– Dzielny człowiek z tego Słowianina – powiedział wreszcie. – Masz z nim stały kontakt?

– Nie. Jest bardzo ostrożny. Jego łącznik ma odezwać się do mnie wieczorem.

– Zorganizuj mi spotkanie z tym Leontiasem – powiedział impulsywnie elekt. – Jeszcze przed inauguracją.

– To przecież pojutrze.

– A zatem zobaczmy się jutro w nocy. I… Nikt nie może o tym wiedzieć. Ani Ruffix, ani Gnerus, ani nawet Druzzus… Znaczy, z Druzzusem sam porozmawiam.

– Postaram się, wodzu.

Lazaretum im. Marii i Marty na przedmieściu Viterbo należało do tych ogromnych nowoczesnych kombinatów medycznych, w których chorzy, lekarze i personel bywają tylko elementami wielkiej, nie ma co kryć, łatwo zacinającej się maszynerii. Wpół do octy dottor Darni w kitlu znalazł się w poczekalni lazaretum. Leontias podał mu salę, w której przebywał Gurus i fałszywe nazwisko, pod którym został zarejestrowany, zaś dottor już wcześniej dodzwonił się do swego kolegi, miejscowego starszego chirurga Manliusa. Ten oczekiwał go już w pokoju recepcyjnym. Po chwili mieli wszystkie dane pacjenta na wydruku.

– Chłopak będzie zdrów jak ryba – komentował Manlius – ogólne potłuczenia, silny szok, poza tym nic poważnego. Możemy go odwiedzić.

Czwarta kondygnacja składa się z rzędu izolatoriów rozmieszczonych wokół szerokiego korytarza. Przy obu końcach galerii czuwają dyżurne curatrony gotowe w każdej chwili śpieszyć pacjentom z pomocą. Obaj medycy weszli do izolatorium nr 432.

– Niemożliwe! Pół godziny temu rozmawiałem z chłopakiem – wykrzyknął Manlius, rozglądając się po pustym pomieszczaniu.

– Gdzie pacjent? – Darni dobiegł do bliższej curatrony. Ta szeroko otworzyła oczy.

– Pięć pacierzy temu zabrano chłopca na reanimację. Stwierdzono nagłe pogorszenie jego stanu.

– Kto stwierdził?

– Nie znam jej. Przedstawiła się jako dottor Claudia Dalboni. Chyba nowa, bo jej dotąd nie widziałam. Miała takie ciemne zrośnięte brwi. Towarzyszyło jej dwóch pielęgniarzy.

– Na którą salkę go zawieźli?

Curatrona przez chwilę posługiwała się menscompterem.

– Dziwne, nigdzie go nie ma… Zabieg nie został w ogóle zgłoszony, a ta… dottor Dalboni nie pracuje w naszym szpitalu.

Nogi ugięły się pod Darnim. W tym samym jednak momencie brzęknęły drzwi windy.

– Są w podziemiach, dottorze – wołała pobladła Dia, załadowali Gurusa do viviarki. Nie pozwólcie im wyjechać.

– Porwanie w naszym lazaretum?! – zdumiał się Manlius. – Nigdy do tego nie dopuszczę.

Widok opadających wrót parkingu wprawił Claudię w konsternację. Widziała zaniepokojone spojrzenia wspólników. Pozbawionych polotu facetów od brudnej roboty.

– Wiejmy stąd, szefowo – zaproponował jeden z nich. – Zanim pułapka zatrzaśnie się na dobre.

– Milcz.

Wyskoczyła z viviarki i dobiegła do stanowiska strażnika.

– Co to znaczy? Jesteśmy z gwardii navigatoriańskiej – machnęła plakietą służbową. – Bardzo mi się śpieszy. Otwieraj!

– Proszę poczekać – odparł służbiście. – Zaraz przybędzie tu mój szef. Ja dostałem polecenie…

– Reno – syknęła wymownie do najwyższego ze swych pomocników.

Fałszywy sanitariusz zbliżył się nieśpiesznym flegmatycznym krokiem i wypalił strażnikowi prosto w pierś. Potem zaczął szukać przycisku od bramy. Ale w tym momencie drzwi z tyłu viviarki otwarły się i wyskoczył z nich Gurus. Najpierw runął jak długi, ale natychmiast podniósł się i utykając rzucił do ucieczki. Reno uniósł repeter.

– Zostaw – powstrzymała go Claudia – to nasz zakładnik. – I sama pobiegła w ślad za Gurusem. Biegła jak łania, równym krokiem mistrzyni średnich dystansów. Grubasek nie miał szans.

– To ona – rozległ się nagle głos. Odwróciła głowę, po schodach zbiegała Dia. Fala wściekłości zalała czarnobrewą. Ta mała suczka żyła i w dodatku towarzyszył jej Darni, jeszcze jeden lekarz, trzej sekuryci… Uniosła broń i strzeliła w biegu.

Nie mogła chybić. Nie mogła. Ale w ostatniej chwili dottor Darni przeciął trajektorię lotu pocisku. Uderzenie w pierś rzuciło go na ziemię. Padając pociągnął Dię i nakrył ją swym ciałem. Sekuryci dobyli króciaków. Jeden z pocisków drasnął Claudię w udo. Uskoczyła za filar. Zrezygnowała z pościgu za chłopakiem. Kryjąc się między kolumnami pobiegła w stronę viviarki. Brama wyjazdowa już stała otworem. Kierowca musiał ją widzieć we wsteczniku, niemniej nagle wyprysnął do przodu. Puściła się za nim wykrzykując klątwy. Z przeciwka narastało wycie karetki. Kobieta biegła skosem, przesadzając rozjazdy, coraz bliższa nie zamkniętych drzwiczek. Przecięła jeden podjazd, drugi… Z zaskoczeniem przyjęła jaskrawą eksplozję świateł w twarz, rozdzierający skowyt syreny, pisk hamulców… Poczuła uderzenie w pierś, zdawała sobie sprawę, że wpada pod koła. A potem ogarnął ją mrok i cisza.

35
{"b":"100692","o":1}