Zbiegł jeszcze na śniadanie. Kussau właśnie dopijał herbatę, Simone stała obok niego. Usłyszał strzęp dialogu.
– Przyjdziesz dzisiaj – powiedział Kussau.
– Co z Rolfem? Trzeba zaraz iść do generała. Przecież pan obiecał…
Kussau odstawił szklankę, wstał i wybuchnął śmiechem.
– Jesteś fajna dziewczyna, Simone… Wyjątkowo fajna. Ja ci nie wystarczę?
– Nie! – krzyknęła – przecież… – Ale on nie słuchał. Skinął głową Klossowi i opuścił kasyno.
Simone podała bez słowa talerz zupy. Kloss jadł szybko, gorąca ciecz parzyła wargi. Ona stała przy bufecie, skupiona i nieruchoma. Co mógł jej powiedzieć? Że nie ma już żadnej szansy, że Kussau ją oszukał…? Wybiegł bez słowa. Miał bardzo mało czasu. Chciał wstąpić jeszcze do Tomali, potem przejechać przez las Weipert, spojrzeć na ten pułk grenadierów, wrócić znowu do szosy… i do Dobrzyc. Ile czasu musi mieć Weiss na przekazanie meldunku?
Tomala nic nie wiedział. Był nie ogolony, oczy miał podkrążone, postarzał się o parę lat w ciągu tej nocy.
– Nie powinienem był go posyłać – powiedział cicho. – Nie powinienem. Teraz już nikt mi nie został.
Kloss chciałby go pocieszyć, ale tamten machnął tylko ręką.
– Ja nie tracę nadziei – rzucił. – Mnie życie przyzwyczaiło do najgorszego i nigdy nie tracę nadziei. Nie mówmy o tym. Jedno z dwojga: albo Erwin i Janka nie zdołali dotrzeć do Dobrzyc, albo Weiss wpadł…
– Trzeba to ustalić i dlatego jadę do Dobrzyc – oświadczył Kloss.
– Ty?
– Tak. Hasło i adres.
– Nie powinieneś tego robić.
– Muszę, nie ma innej szansy.
– Nie ma już żadnej szansy. Oni wylądują o czwartej nad ranem.
– Akcja musi się udać. Posłuchaj, jeśli znajdę Weissa, jeśli Weiss nie wpadł, przekażę mu meldunek. Jeśli jednak to się nie uda…
– Wpadniesz sam.
– Nie wpadnę – powiedział twardo Kloss. – Nie mogę sobie na to pozwolić. Wrócę tu w każdym razie. Zmobilizuj przynajmniej pięciu Polaków spośród przywiezionych na roboty. Rozumiesz? Masz kontakt z tyloma ludźmi?
– Mam. Co mają robić?
– Czekać na mnie u ciebie w domu. Muszą to być ludzie pewni; nie wykluczam, że zdekonspiruję się przed nimi, jeśli Weiss jest nieczynny. -I dodał: -Ja dekonspi-ruję się tylko w sytuacjach ostatecznych. Podczas mojej służby zdarzyło mi się to właściwie raz. A teraz hasło i adres.
Zbliżał się do Dobrzyc. Szosę wypełniał znowu tłum uchodźców, spychany na pobocze przez samochody idące ze wschodu. Wiozły rannych. Wyprzedzali je motocykliści, a z rzadka tylko pojawiały się z kierunku zachodniego transportery pancerne. Kloss, lawirując w tym tłoku, podjeżdżał do skrzyżowania. Widział już Dobrzyce rozciągnięte na płaskiej równinie; dwóch żandarmów z trudem dawało sobie radę z ruchem. Uchodźców spychano na boczną drogę, kontrolowano ciężarówki wojskowe. Kloss wydobył z kieszeni rozkaz wyjazdu i zwolnił, gdy przejeżdżał obok żandarma, z którym wykłócał się własne jakiś jegomość w tyrolskim kapeluszu, dowodzący, że ma rodzinę w Dőberitz.
– 148 pancerna! – krzyknął.
Żandarm spojrzał na niego, ale nie zdążył podnieść ręki. Kloss pomyślał, że numer pewno zapisał, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dodał gazu i hamował już przy pierwszych domach miasteczka. Wydawało się dość puste. Obok ogromnego gmaszyska stały ciężarówki, na które policjanci i gestapowcy ładowali skrzynie.
Wyprowadzacie się – pomyślał Kloss – i nigdy tu już nie wrócicie. – Pomyślał także, że może wykonuje teraz ostatnie swe zadanie po tej stronie frontu.
Za rynkiem zaczynała się gmatwanina uliczek. Kloss na chybił trafił wjechał w najszerszą i stanął przy skrzyżowaniu. Należało jednak zapytać kogoś, gdzie jest ta przeklęta Bautzenstrasse! Zobaczył młodego chłopca w mundurze Hitlerjugend.
– Bantzenstrasse?
– Właśnie tu – odparł służbiście chłopak, wskazując na lewo.
Teraz należało zachować najwyższą ostrożność. Zakładał co prawda, że jeśli nawet Weiss wpadł, gestapowcy nie urządzili zasadzki w jego mieszkaniu, nie do tego im było, ale musiał przewidywać każdą ewentualność. Jechał wzdłuż wypalonych domów; z daleka dostrzegł, że numer 28 stoi na skrzyżowaniu z jakąś wąską uliczką. Skręcił w tę przecznicę i postawił motocykl pod zasłaniającym go od Bautzenstrasse murem. Nie zgasił silnika. Gdy stanął przed wejściem do domu, nie zauważył nic podejrzanego: żadnych patroli, samochodów. Pusta, wypalona ulica, na chodnikach resztki wyrzucanych w pośpiechu gratów, strzępy afiszów hitlerowskich na murach. Wszedł na pierwsze piętro; miedziana tabliczka z napisem „Hans Weiss". Wydobył z kabury pistolet, odbezpieczył. Był teraz napięty, czujny, osiągnął ten stan, kiedy refleks zawodził go rzadko. Nacisnął dzwonek: dwa razy krótko, raz długo. Odskoczył natychmiast od drzwi i wyprężył się oparty o ścianę. Ten, kto stanie na progu, zauważy go dopiero po kilkunastu sekundach. Kilkanaście sekund czasu…
Drzwi otwarto gwałtownie. Kloss zobaczył młodego gestapowca z pistoletem w dłoni. Parę sekund wahania… Więc zasadzka! Kocioł!
– Co tam, Franz? – usłyszał głos z wnętrza mieszkania.
Strzelił. Nacisnął cyngiel w momencie, gdy gestapowiec go dostrzegł. Zwalił się bez jęku na posadzkę, a Kloss skoczył w dół. Ten drugi strzelił; kula przeszła nad głową Klossa, posypał się tynk. Odwrócił się na sekundę, zobaczył twarz tamtego, miał go na muszce, ale sturmbann-fuehrer, bo to był sturmbannfuehrer, uskoczył za framugę drzwi.
Widział mnie – pomyślał Kloss.
Siedział już na siodełku motocykla, gnał pustą przecznicą; teraz potrzebny spokój, myślał, należy wydostać się z miasta, koniecznie inną drogą. Sturmbannfuehrer podniósł alarm, ile trzeba mu było czasu na uruchomienie pościgu? Trzy, cztery minuty… W mieszkaniu Weis-sa ma na pewno telefon; samochody już ruszają, jeśli oczywiście mają jeszcze dyspozycyjne wozy… Należy założyć, że mają… Wydali rozkazy posterunkom, zapewne proste: zatrzymywać motocyklistów. Może porzucić motocykl? Nie.
Stanął, zapalił papierosa, wyciągnął z kieszeni mapę. Uciekając nie należy zbytnio się spieszyć – taką wyznawał zasadę. Spieszą się tylko amatorzy. Niepotrzebnie powiedział żandarmowi na szosie: 148 pancerna. Będą szukać w dywizji. Zresztą i tak szukaliby w dywizji, żadna inna jednostka nie stacjonuje w okolicy. Na dalszą metę może liczyć tylko na skuteczne natarcie naszych oddziałów, na bliższą – na znalezienie drogi, której nie zdążyli jeszcze obsadzić. Którędy? Była właściwie jedyna szansa: polna droga w kierunku lasu Weipert. Schował mapę, motocykl skoczył zbyt gwałtownie, po chwili mijał ulice miasteczka, wjechał w szeroką aleję, po obu stronach stały wille, już zapewne opuszczone, dostrzegł wątły lasek po prawej i łąki ciągnące się do szosy.
Na szosę zjadę już w lesie – pomyślał.
Motocykl i żandarma zobaczył nagle, gdy wyskoczył zza zakrętu; ściągnął kaburę na brzuch, odpiął, broń wyślizgiwała się z niej lekko. Czy żandarm otrzymał już polecenie? Niemożliwe, zawiadomili najpierw posterunki na szosach, z takimi nie mają łączności radiowej. Żandarm jeszcze nic nie wie, ale jeśli zażąda papierów, musi zginąć. Niemiec palił papierosa, automat miał przewieszony przez ramię. Dostrzegł motocykl Klossa w ostatniej chwili, nie zdążył podnieść ręki. Kloss widział go jeszcze kilkanaście sekund w lusterku, potem na polnej drodze podniósł się tuman kurzu.
Należało jednak strzelić – pomyślał – ale gdybym strzelił, mieliby pewność, że tędy pojechałem… Żandarm nie mógł widzieć mojej twarzy, najwyżej numer… -Uśmiechnął się. Miał jednak szczęście, że zmienił tablice rejestracyjne.
Wjechał w las i pierwszą dróżką skręcił do szosy. Po paru minutach zobaczył białą od pyłu drogę, po której sunął nieprzerwany pochód uchodźców.