– Wybrnąć z tego z honorem? – powtórzył Dibelius. -Zastanówmy się więc… Wiemy już, że Wąsowski znał wielu postawionych wyżej od nas. Mam informacje z absolutnie pewnego źródła, że wzywano go nawet na Wawel, wiesz, wtedy, gdy myślano jeszcze o utworzeniu czegoś w rodzaju rządu w tym kraju. Będzie więc zależało nie tylko nam na tym, żeby ukręcić łeb tej idiotycznej sprawie.
– A konkretnie? – zapytał Reiner.
– Proponuję – powiedział Dibelius – proponuję ci współpracę. Chcę też, abyśmy dali szansę młodzieży. Mój zastępca, Lohse, aż się pali do roboty. Ty także wspominałeś mi o jakimś inteligentnym oficerze. Ten twój, jak mu tam Kloss, powinien być wystarczająco inteligentny do rozszyfrowania siatki Wąsowskiego, a jednocześnie dość sprytny, aby dojrzeć swój interes w nie mieszaniu naszych ludzi w tę aferę. Mojemu Lohsemu ufam. To wierny pies.
– Nie mogę tego powiedzieć o Klossie – rzekł Reiner. -Jest samodzielny, bardzo samodzielny, ale na szczęście jego postawa nie budzi żadnych zastrzeżeń.
– Najważniejsze – powiedział Dibelius – żeby nie był zbyt ambitny. Rozumiesz, co mam na myśli? -Nie oczekując odpowiedzi na to pytanie, przeszedł naokoło biurka i zapadł w drugi obity skórą fotel, naprzeciw Reinera. Z rozmachem klepnął go w kolano. – Proponuję, żebyś sprawę przedstawił mu tak…
4
Co panu dolega, panie oberleutnant? – zapytał Kurt, stawiając obok łóżka Klossa wyczyszczone do połysku buty. – Może pójść do apteki?
– Dziękuję – odparł – nic mi nie jest. Przynieś śniadanie, zaraz wstaję. Była jakaś poczta?
– Zapomina pan, oberleutnant, że dziś niedziela.
– A tobie nigdy nie zdarzyło się mieć kaca? – skrzywił usta w udawanym uśmiechu.
– To może postarać się o kwaśne mleko? – Kurt tak ochoczo chciał spełniać nie wypowiedziane nawet pragnienia swego przełożonego, że najwidoczniej zaplanował sobie wolne popołudnie. Kloss zapytał go o to wprost.
– Rzeczywiście, chciałem pójść do kina, jeśli pan oberleutnant nie ma nic przeciwko temu. Ale jeśli idzie o kaca, to moim zdaniem najlepsze jest kwaśne mleko, chociaż kiedy byłem w Rosji, nauczyłem się, że oni tam na kaca…
Kloss gestem wyprosił Kurta z pokoju. Opowieści o leczeniu się z kaca kwasem z ogórków słuchał już parokrotnie. Postanowił, że pozwoli pójść Kurtowi do kina, ale powie mu to dopiero po obiedzie, niech się chłopak choć przez parę godzin postara. I niech myśli, że ober-leutnant Kloss poprzedniej nocy za dużo wypił.
To nie była prawda. Kloss ma zmartwienie, kłopot, z którym nie wie, jak sobie poradzić.
Zaczęło się w nocy z piątku na sobotę. Spał w najlepsze, była trzecia czy czwarta nad ranem, gdy zaterkotał telefon, który ustawił na podłodze koło tapczanu.
– Ciotka Wanda ciężko zachorowała – usłyszał w słuchawce – Odwieziono ją do szpitala w Warszawie.
– Was? – ryknął, jak powinien był ryknąć niemiecki oficer wyrwany ze snu w środku nocy.
– Odwiedzić ją można w niedzielę w szpitalu Dzieciątka Jezus – powiedział ktoś po polsku, jakby nie zauważył tego ryku.
Więc Kloss musiał znowu wrzasnąć po niemiecku, że to pomyłka i polska bezczelność, a potem z rozmachem trzasnąć słuchawką o widełki. Dla kogoś z podsłuchu sprawa musi być oczywista. Jakiś Polak przez pomyłkę połączył się z mieszkaniem niemieckiego oficera i otrzymał należytą odprawę. Ale Kloss me zmrużył już oka tej nocy. Kryptonim „Wanda" nosił rotmistrz Wąsowski, z którym widział się kilka godzin temu. Wyjazd do szpitala do Warszawy mógł oznaczać tylko jedno: aresztowanie. Głos majora Rucińskiego, który występował w towarzystwie Wąsowskiego jako jego kamerdyner, poznał Kloss od razu. Informacja o odwiedzinach oznaczała kontakt. Liczba liter ostatniego usłyszanego w słuchawce słowa wyznaczała godzinę. Więc w niedzielę o piątej w miejscu od dawna ustalonym spotka się Kloss z kimś, kto dostarczy mu dalszych szczegółów aresztowania
Wąsowskiego. Dopiero w niedzielę o piątej po południu, a był świt sobotniego dnia. Przypomniał sobie Wąsowskiego, który niemalże czułym uściskiem obejmował standartenfuehrera Dibeliusa i teraz ten sam Wąsowski… Nie, to się nie mieści w głowie. W jaki sposób mogła nastąpić wpadka? Czyżby Dibelius przyjeżdżając na polowanie planował, że zabierze ze sobą gospodarza? Co wpadło w jego ręce? Czy także dwie paczki studolaro-wych banknotów, które przywiózł Kloss? Z uczuciem ulgi przypomniał sobie, że dolary podał Wąsowskiemu owinięte w gazetę. Był chyba w rękawiczkach, więc prawdopodobnie uniknął pozostawienia śladów. Ale mają Wąsowskiego, który go przecież zna. Co prawda to twardy i doświadczony oficer wywiadu, ale czy się nie załamie? Dibelius, zwany „krwawym Maksem", chełpił się, że łamie najtwardszych. Jednocześnie druga zagadka: jak udało się wymknąć Rucińskiemu? A może Dibelius aresztował także kamerdynera i ten sprzedał mu Klossa, a telefon to właśnie cena, jaką Ruciński wpłacił Dibeliusowi za ratowanie głowy? Odepchnął od siebie tę myśl, bo w końcu jedyną podstawą do snucia tych czarnych myśli była osobista niechęć do Rucińskiego. Właściwie nie wiadomo, dlaczego go nie lubił. Jego robota była bezbłędna, znajomość rzemiosła znakomita. Może ton wyższości, jaki niekiedy Ruciński przybierał wobec niego, on, stary fachowiec, wobec amatora, za jakiego uważał Klossa; może to usposobiło doń Klossa nieprzyjaźnie?
Ale nie może przecież teraz, w chwili śmiertelnego zagrożenia, opierać się na własnych ulotnych animozjach. Można nie czuć szczególnego nabożeństwa do sanacyjnego dwójkarza, ale cenić jego pracę, fachowość, odwagę i zimną krew.
Postanowił odłożyć tę sprawę do niedzielnego popołudnia, nie myśleć o niej więcej, dopóki nie dowie się szczegółów. Na wszelki wypadek oczyścił, jak mógł, mieszkanie, korzystając, że Kurt jeszcze śpi, spalił nad popielniczką parę bibułek z notatkami, których treści nauczył się przedtem na pamięć, i poszedł do biura. Tu dopiero okazało się, że będzie jednak musiał myśleć o sprawie, którą rozpoczął nocny telefon, i to dzięki oberstowi Kelnerowi.
Sierżant Patschke, szef tajnej kancelarii, dopadł Klossa w korytarzu.
– Szef chce pana natychmiast widzieć, poruczniku, dwa razy już pytał o pana.
Kloss ze zdumieniem spojrzał na zegarek. Sierżant zrozumiał ten gest.
– Nie, nie spóźnił się pan, to Reiner zjawił się o świcie.
Kloss zapukał do masywnych, wykładanych dębowym fornirem drzwi. Wyprężył się przed biurkiem pułkownika.
– Proszę siadać, poruczniku. Chcę z panem porozmawiać dłużej.
Uprzejmy ton, jak zwykle nienaganne maniery, tylko jakiś popłoch w oczach, skonstatował Kloss. Czyżby on też się bał? Reiner podsunął Klossowi fotel, uczynił gest, jakby chciał pomóc porucznikowi w zajęciu miejsca. Do takiej uprzejmości nigdy się jeszcze me posunął.
– Daruję sobie wstępy typu: bardzo pana cenię etc. Zacznę od konkretów. Misja, którą chcę panu powierzyć, jest ważna i niesłychanie delikatna. Właśnie dlatego postanowiłem dać panu szansę. Pomyślne zakończenie tej sprawy może panu przynieść żelazny krzyż, klęska -kosztowałaby dużo. Nie tylko pana. Ale pana także kosztowałaby wiele – powtórzył.
– Lubię hazard – powiedział Kloss szczerze.
– Aresztowaliśmy niebezpiecznego agenta, poruczniku. Samego aresztowania dokonał resort naszego przyjaciela Dibeliusa, ale sprawę postanowiliśmy ze względu na jej wagę poprowadzić wspólnie. Dotyczy tak samo resortu bezpieczeństwa, jak i Abwehry. Chciałbym tę sprawę powierzyć panu i doświadczonemu, posiadającemu długoletnią praktykę kryminalną oficerowi SD, hauptsturmfuehrerowi Lohse. Zna go pan?
– Znam. Kogóż to aresztowano? – zapytał przeczuwając odpowiedź.
Reiner potwierdził jego przypuszczenia. Nie odrywając wzroku od papierów, zrelacjonował Klossowi historię przypadkowego znalezienia skrytki w łazience. Pozwolił sobie nawet na pewne uszczypliwości pod adresem standartenfuehrera, który tylko dzięki swemu stanowi zamroczenia odkrył skrytkę, jakby w ten sposób chciał między sobą a Klossem zadzierzgnąć jakieś porozumienie. „Ten stary pijak ma piekielne szczęście i zdolność do nawarzenia piwa, które musimy wspólnie wypić" – zdawał się brzmieć podtekst uszczypliwości Reinera. Potem pokrótce zrelacjonował ucieczkę lokaja i podał zawartość skrytki, ale w pewnej chwili urwał w pół słowa.