– Wąsowski nie był byle kim. Trudno byłoby to załatwić po cichu. Poza tym me zapominaj, sam mi o tym mówiłeś, że Dibelius był wtedy bardzo pijany. A może nie wypuszczając sprawy z rąk liczył, że odzyska te rewersy? Przecież w willi na Żoliborzu pruto ściany i zrywano podłogi w poszukiwaniu skrytek. Pałacyk w Wą-sowie także został gruntownie przetrząśnięty, tylko na szczęście ja byłem pierwszy. Widzisz, mój Adolfie, bałem się tego i dlatego na wszelki wypadek nie włączyłem tych pokwitowań do akt. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Teraz przekazuję ci je, zrób z nimi, co zechcesz. Zdaję się na twoje doświadczenie. Jeśli zdecydujesz się złożyć raport na mnie za ukrywanie dowodów rzeczowych…
– Bądź spokojny, Hans, raportu nie złożę, ale będę wiedział, co z tym zrobić. Jeszcze dziś zwrócę się wprost do reichsfuehrera.
– Z pominięciem drogi służbowej? – zapytał z przerażeniem Kloss. – A jeśli się mylimy? Jeśli poszlaki wprowadziły nas w błąd? Jeśli podpisy Dibeliusa są sfałszowane? Jeśli wreszcie, bo przecież i taka istnieje możliwość, Wąsowski z nie znanych nam przyczyn po prostu kłamie? Co wtedy?
– Dlaczego miałby kłamać?
– Nie wiem – bezradnym gestem rozłożył ręce. -Jego zeznania obciążyły kilkunastu oficerów.
– Ależ oni się przyznali, wszyscy się przyznali – roześmiał się Lohse – a ty masz jeszcze jakieś wątpliwości.
– Tak – powiedział cicho Kloss – przyznali się.
Przyglądając się tłustej twarzy Lohsego, zastanawiał się właśnie, na którym przesłuchaniu przyznałby się Lohse, gdyby dostał się w łapy takiego specjalisty jak on sam. Kloss gotów byłby dać głowę, że po pierwszym tłusty Lohse powiedziałby wszystko, co wie, a może nawet więcej. Zęby uniknąć trzeciego przesłuchania, zeznałby, że osobiście zamierzał zasztyletować Hitlera.
– Chyba rzeczywiście nie ma innego wyjścia – powiedział głośno.
Zadzwonił telefon. Lohse, który siedział bliżej, podniósł słuchawkę. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia odłożył ją na widełki.
– Dzwonił Dibelius. Zażądał, byśmy obaj uczestniczyli w konwojowaniu Wąsowskiego do aresztu Abwehry. Mamy strzec jego bezpieczeństwa. Rozumiesz coś z tego?
– A ty nie? – odparł Kloss. – Radzę ci sprawdzić, czy masz pełen magazynek i nie trzymać broni w kaburze.
7
SS-man wyprężył się na widok przepustki okazanej przez oberleutnanta Klossa, drugi otworzył przed nim ciężkie dębowe drzwi. Znalazł się w ogromnym hallu. Wzdłuż kolumnady SS-mani w stalowych hełmach, z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału, znieruchomieli jak posągi.
Sturmbahnfuehrer w czarnym mundurze uważnie przeczytał jeszcze raz jego przepustkę, sprawdził coś na trzymanej w ręku liście.
– Zgadza się, panie oberleutnant – powiedział – proszę oddać broń. Zechce pan przejść do tamtej sali. Inni już czekają. To nie będzie trwało długo.
Kloss podał mu kaburę i poprzedzany przez SS-mana ruszył we wskazanym kierunku. Znalazł się w dużej sali bez okien. Proste kolumny z szarego marmuru wzdłuż ścian, ciemna granitowa podłoga, centralna ściana z jedyną dekoracją: czarnym orłem dzierżącym w szponach swastykę. Wszystko to kojarzyło się raczej z grobowcem niż z salą audiencji. W kącie sali, usadzeni jeden za drugim, jak pacjenci oczekujący w kolejce do dentysty, siedzieli już inni oficerowie, których, podobnie jak Klossa, wezwano tu w celu nadania im odznaczenia. Wszyscy milczeli.
Kloss usiadł obok majora z Luftwaffe z obwiązaną bandażem głową. Miał ochotę zapalić, ale w pobliżu nie dostrzegł żadnej popielniczki, zresztą moment i miejsce nie były najstosowniejsze. Jeszcze raz przebiegł myślą wydarzenia, które doprowadziły go do tej sali, gdzie za kilka minut któryś z hitlerowskich marszałków przypnie mu do munduru Żelazny Krzyż.
Kiedy zdecydował się wplątać obersta Reinera w sprawę Wąsowskiego, odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Co prawda nie miał żadnych złudzeń co do osoby swego szefa, informacja centrali o jego wyczynach w Grecji była dostatecznym powodem, by nie patyczkować się z eleganckim i dystyngowanym oberstem. Ale już w parę godzin później nie miał żadnych skrupułów. Kiedy dowiedział się, że nikt inny jak właśnie Reiner postanowił zgładzić jego i Lohsego…
Rozgrywka przygotowana była zapewne w pośpiechu, stąd pretekst szyty grubym ściegiem i wykonanie nie-orecyzyine. Kiedy zajęli miejsca w karetce więziennej, Lohse obok szofera, Kloss z Wąsowskim i dwoma SS-manami w środku, nie spuszczał wzroku z tylnego okienka, przez które widać było maskę jadącego za nimi półciężarowego opla z drużyną żandarmerii. Wiedział, że jeśli opel się gdzieś „zgubi", będzie to znaczyło, że postanowiono ich zlikwidować. Od początku liczył się z tą możliwością, ponieważ zdawał sobie sprawę, że stojąc zbyt blisko Wąsowskiego, wiedzą zbyt wiele.
Na chwilę odwrócił wzrok od okienka, by zbliżywszy się nieznacznie do Wąsowskiego szepnąć mu po polsku, żeby w razie jakiejś strzelaniny próbował ratować się ucieczką. Kiedy spojrzał w okienko znowu, opla za nimi nie było.
A potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jakiś wózek z warzywami pchnięty z chodnika wprost pod koła ich samochodu, zygzakowata jazda kierowcy, równocześnie parę serii z broni maszynowej. W tej samej chwili dostrzegł kierowcę padającego na tablicę rozdzielczą i Lohsego zwiniętego nienaturalnie w kłębek na siedzeniu obok. Wybił szybę dzielącą go od kabiny szofera, przedostał się tam w momencie, gdy wybuch granatu wyrwał tylne drzwi więziennej karetki. Impet wybuchu wyrzucił go z szoferki na jezdnię, zobaczył rozkraczonego człowieka w jasnym płaszczu i przekrzywionej cyklistówce, który opierając pistolet maszynowy o biodro, siekł we wnętrze karetki. Rzucił się za nim, jakaś kula gwizdnęła mu koło ucha, skoczył, gdy tamten odwrócił broń w jego stronę. Zwarli się w uścisku na środku jezdni. Kiedy myślał, że już z nim koniec, poczuł, że tamten słabnie. Pozostali cywile, którzy zaatakowali więzienną furgonetkę, gdzieś zniknęli, spłoszeni strzelaniną przechodnie skryli się w bramach, a na środku jezdni pozostał tylko on i chłopak w białym płaszczu.
– Donnerwetter! Puść! – jęknął tamten po niemiecku.
Wtedy Kloss ścisnął jeszcze mocniej. Dopiero w pięć minut potem nadjechał opel z ich obstawą. Kloss mógł się wreszcie przekonać, że Reinerowi nie wszystko się udało. Co prawda zginął Wąsowski i nic już nigdy nie powie, ale ocalał on, Kloss, i hauptsturmfuehrer Lohse, który został tylko ranny.
W dwie godziny później mógł przynieść Lohsemu do szpitala zeznanie rzekomego partyzanta. To było prawdziwe zeznanie. Jedyne prawdziwe zeznanie w tej sprawie: młody mężczyzna, volksdeutch na usługach policji i Abwehry, otrzymał rozkaz zaatakowania z grupą takich jak on więziennej furgonetki i zastrzelenia trzech osób: Wąsowskiego, Lohsego i Klossa. Rozkaz wydał mu oberst Reiner. Zanim jednak Kloss pojechał do szpitala SS, by pokazać Lohsemu to zeznanie, nie odmówił sobie małej przyjemności. Zadzwonił do adiutanta obersta Reinera i kazał zameldować, że oberleutnant Kloss za kwadrans przyniesie panu pułkownikowi zeznanie schwytanego partyzanta. Ale nie musiał tam iść. W pięć minut później zatelefonował adiutant. Skrzypiącym ze zdenerwowania głosem oznajmił Klossowi, że oberst Reiner przed chwilą strzałem w usta pozbawił się życia…
Otworzyły się drzwi, te same, którymi Kloss wchodził do sali. Poprzedzony przez dwóch SS-manów wszedł jakiś nie znany Klossowi SS-man z dystynkcjami gruppenfuehrera. Wszyscy oficerowie, jak uczniowie na wejście nauczyciela, zerwali się z miejsc na jego widok. Zatrzymał się przed nimi.
– Panowie – powiedział – spotkało was wielkie szczęście i zaszczyt dostępny tylko nielicznym. Sam nasz fuehrer – Adolf Hitler postanowił wręczyć wam odznaczenia. Proszę za mną.
Ruszyli w stronę wielkich drzwi umieszczonych pod czarnym godłem…