Przyspieszył kroku. Numer 64 powinien być gdzieś przy końcu ulicy. „Mieszka samotnie i w dobrym punkcie" – powiedział łącznik podając Klossowi ten adres we Fryburgu. Dywizja Pfistera przybyła tu poprzedniego dnia jako drugi rzut obrony, ale Kloss w ciągu dwunastu godzin zdążył już zebrać sporo informacji mogących zainteresować dowództwo nacierających na tym odcinku polskich formacji. Sądził, że fryburski kontakt umożliwi mu nawiązanie łączności i przekazanie raportu. Więc przede wszystkim system obrony mostu i pułk grenadierów z rezerwy OKW, który w nocy przerzucony zostanie do lasu Weipert… Mówił o tym przed godziną Pfister; gdy wezwał do siebie Klossa i kapitana Kussau, przydzielonego do nich z rozbitej nad Wisłą dywizji SS. Pfister… typowy Prusak, niemal podręcznikowy okaz oficera Wehrmachtu, dla którego nie istnieje nic poza aktualną sytuacją na powierzonym mu odcinku.
– Oczekuję od panów szczególnie precyzyjnego wykonywania rozkazów – oświadczył.
Obaj, Kloss i Kussau, powiedzieli „tak jest", ale potem Kloss odważył się zapytać:
– Pan generał sądzi więc, że nieprzyjaciel przełamie naszą obronę na rzece?
– Ja nie sądzę – odrzekł Pfister. -Ja przewiduję każdą możliwość. Ten most nie zniszczony nie może wpaść w ich ręce. Ale rozkaz wysadzenia mogę wydać tylko ja i wydam go dopiero wówczas, gdy stanie się to absolutnie konieczne.
Potem poinformował ich właśnie o pułku przydzielonym z rezerwy i lokującym się w lesie Weipert, a następnie bez pauzy, tym samym obojętnym tonem, zaczął mówić o sprawie porucznika Kahlerta.
– Postawić przed sądem polowym i rozstrzelać – generał nie przewidywał dyskusji ani wątpliwości.
Kloss rozumiał, ze me wolno mu protestować, że los tego oficera jest przesądzony. Dojrzał zadowolenie we wzroku SS-mana Kussau; ten nie lubił Kahlerta. Nic dziwnego! Kahlert, student z Wiednia, był jednym z najprzy-zwoitszych oficerów dywizji i niezbyt starannie ukrywał swą pogardę dla ludzi z SS.
– Kahlert – ciągnął generał – wbrew rozkazowi oddał bolszewikom wieś Klaudorf.
– Nie mógł się tam utrzymać – Kloss jednak zareagował. – Zajął lepsze pozycje obronne.
Popatrzyły na niego szklane oczy generała.
– Zna pan rozkaz fuehrera, kapitanie. Trzeba dać przykład.
Kloss już nie protestował. Pomyślał o Simone, drobnej Francuzce, która pracowała w kasynie dywizji i od wielu miesięcy była kochanką Kahlerta. Sądzili, że dociągną do końca wojny…
Kloss mijał już ostatnie zabudowania Dőberitzstrasse i zobaczył nareszcie numer 64. Niewielki, drewniany domek otoczony ogródkiem, metalowa tabliczka z nazwiskiem właściciela. Przeczytał: Thomala.
Otworzył mu drzwi siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jego twarz wydawała się tak swojska, że Kloss, wbrew instrukcji, wypowiedział pierwszy człon hasła rozpoznawczego po polsku:
– Czy to pan odwiedza w Berlinie ciotkę Elizę?
– Tak – odrzekł cicho Tomala. – Ciotka Eliza mieszka przy Alexanderplatz.
Wprowadził go do niewielkiego pokoju, jakich Kloss widział setki w tych wioskach i miasteczkach. Haftowane makatki, atłasowe poduszki, wyszywane napisy. Tylko obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie kontrastował z tym po niemiecku mieszczańskim wnętrzem.
Tomala postawił na stole butelkę i dwa kieliszki. Spoglądał jeszcze na Klossa z odrobiną nieufności, przyzwyczajał się powoli, trochę po chłopsku kluczył i nie od razu przystąpił do rzeczy.
– Dobrze, że jesteś – stwierdził wreszcie. Od pierwszej chwili mówił Klossowi per „ty". – Jutro rozpoczynamy akcję „Liść dębu".
– „Liść dębu" – powtórzył Kloss – cóż to za akcja?
– Nie mówiono ci? -W głosie Tomali zabrzmiała znowu nieufność.
Kloss spokojnie zapalał papierosa.
– Jestem na tym terenie od wczoraj. – On też obserwował uważnie Tomalę. Wiedział z doświadczenia, że w konspiracji najniebezpieczniejsze jest zawsze nawiązywanie nowego kontaktu. Tomala od pierwszej chwili budził zaufanie, ale Kloss nie przestawał być czujny.
– Akcja „Liść dębu" planowana jest już od tygodni – wyjaśniał tymczasem Tomala. Chodzi mianowicie o to, by uchwycić most na Redze w momencie rozpoczęcia natarcia i utrzymać go do nadejścia naszych oddziałów. Nie wolno dopuścić, by Niemcy zdążyli zniszczyć most.
– Kto to ma wykonać? – zapytał Kloss.
Tomala milczał sporą chwilę.
– Pojutrze o czwartej rano na polanie na zachód od lasu Weipert wyląduje grupa naszych spadochroniarzy -powiedział wreszcie. – Przeprowadzę ich przez las do Fryburga. Zaatakują załogę broniącą mostu w momencie rozpoczęcia natarcia.
Kloss zerwał się z krzesła. Chodził szybkimi krokami po pokoju. Przez las Weipert! Co za szaleństwo! Przecież w tym lesie stacjonuje pułk pancernych grenadierów!
– Akcję trzeba natychmiast odwołać! – krzyknął. – I zmienić plany!
Tomala patrzył na niego nie rozumiejąc.
– Dlaczego?
– Nawet mysz nie prześliźnie się przez las Weipert.
– Był czysty jeszcze dzisiaj. Tę informację sam przekazałem.
– Do dzisiaj – powiedział Kloss.
Tomala sięgnął po kieliszek. Jego ręka drżała.
– Ja już nic nie mogę zrobić.
– Chcesz, żeby chłopcy zginęli?
– Ja już nic nie mogę zrobić – powtórzył. -Widzisz, łącznik zrzucony przed miesiącem z radiostacją ulokował się gdzieś w Dobrzycach. Nawet ja nie wiem, gdzie.
– Jak to nie wiesz?! Nie masz kontaktu?
– Tylko przez naszego człowieka w Dobrzycach. Nazywa się Weiss. Przyjeżdżał tu raz na tydzień. Ale teraz drogi są zajęte, nie ma żadnej komunikacji…
– Trzeba natychmiast kogoś posłać do tego Weissa. Wiesz, gdzie go szukać?
– Znam adres. Właściwie… – Kloss wiedział, że To-mala nie powinien mu mówić, ale sytuacja była wyjątkowa. – Bautzenstrasse 28.
– Trzeba natychmiast kogoś posłać. To wszystkiego dwadzieścia parę kilometrów.
Tomala milczał. Dopiero teraz Kloss dostrzegł, że stary mężczyzna jest zmęczony. Pod oczyma miał sine plamy, wargi wyschnięte. Ciągnie ostatkiem sił – pomyślał.
– Ilu i jakich masz ludzi? – zapytał łagodniej.
– Nowych – powiedział Tomala. – Tylko nowych. Kiedyś mieszkało tu sporo Polaków – zaczął mówić nagle szybciej – cała ulica Dobrzycka to byli właściwie Polacy. Nie doczekali. Ja też pewno nie doczekam.
– Jakich masz ludzi? – powtórzył Kloss.
– Jest Janka, Polka pracująca u sąsiadów. Sąsiedzi już uciekli. Jest mój wnuk Erwin. Ma dopiero szesnaście lat. Jest jeszcze paru chłopców z Polski wywiezionych tu na roboty, ale nie zdążę ich tak szybko zawiadomić.
– Rozumiem. – Kloss spacerował po pokoju. Stanął przed zbiorową fotografią wiszącą nad komodą.
– Miejscowa Polonia – powiedział cicho Tomala. – Z tych na zdjęciu pozostałem tylko ja… Może ktoś przeżyje obóz.
– Nie należało przechowywać tego zdjęcia. A w każdym razie nie należało wieszać go na widocznym miejscu – stwierdził sucho Kloss. Usiadł naprzeciwko Toma-li i także poczuł się zmęczony.
Jeszcze dwa miesiące – pomyślał – może trzy miesiące.
– Musisz posłać tę Jankę i swojego wnuka – oświadczył – nie ma innej rady. Niech idą do Dőberitz, do Dobrzyc – poprawił się natychmiast – dwiema różnymi drogami. Jedno z nich musi dojść. I to jeszcze dzisiaj. Weiss zdąży przekazać meldunek.
– Erwin ma szesnaście lat – szepnął Tomala. -Janka niewiele więcej…
– Trudno. Zrobisz, jak powiedziałem. Pamiętaj, że jeśli nie nadamy meldunku, nasi spadochroniarze zginą w lesie Weipert, a Niemcy zdążą wysadzić most.
– Zawołać ich natychmiast?
– Zawezwiesz ich potem. Nie powinni mnie widzieć. W jaki sposób dowiemy się, że meldunek został nadany i akcja odwołana?
– Dwa razy dziennie: o godzinie 7.30 rano i dwudziestej wieczorem w paśmie piętnastu megaherców nasi nadają dziewięć taktów Poloneza As-dur Chopina.
– Co to znaczy?
– Jest polonez, będzie akcja. Nie będzie poloneza, akcja odwołana.
– Rozumiem.
– No dobrze, ale jeśli nasza grupa nie przybędzie, w jaki sposób uniemożliwić wysadzenie mostu?