Ruszył kulejąc w stronę, gdzie spodziewał się znaleźć wyjście. Dla pewności wyjął rewolwer z tylnej kieszeni spodni, odbezpieczył. Niespodziewanie szybko dotarł do niskiego murku, za którym była znana mu już ulica. Otrzepawszy ubranie z ceglastego pyłu ruszył ku swemu hotelowi. Przypomniał sobie, że rewolwer ma nadal odbezpieczony, więc zaciągnął rygiel i schował go na powrót do tylnej kieszeni spodni. Nie wiedział, że już za kilka minut będzie przeklinał ten swój gest.
Stało się to, gdy od żwirowanego podjazdu hotelu dzieliło go nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Zastanawiając się nad istotą błędu, który popełnił, jakiejś pomyłki, szedł zamyślony wąską uliczką, obwiedzioną z dwóch stron wysokim, prawie dwumetrowym murem. Uliczka była niemal ciemna. Dopiero w miejscu, gdzie skręcała pod prostym kątem w prawo, sterczała jedna samotna latarnia, rzucająca mdły poblask. I właśnie wtedy, gdy znalazł się w tym narożniku, pożałował swej nieprzezor-ności, która kazała mu schować broń. Powinien się był spodziewać, że rozgrywka się już zaczęła, że błąd, jaki popełnił, sprowokuje do błędu kogoś, kto wcale nie chciał być jego przeciwnikiem. Ale te refleksje przyszły znacznie później.
Gdy dochodził do miejsca, w którym dwa białe, wysokie mury spotykały się tworząc niemal kąt prosty, potknął się o jakąś nierówność bruku i to pewnie uratowało mu życie. Srebrzysty kształt przemknął tuż nad jego karkiem, ostrze metalicznie uderzyło o tynk białego muru i ześliznęło się z chrzęstem. Rzucił się do przodu, kątem oka dostrzegł mężczyznę oddalonego o dziesięć, dwanaście metrów, który ciskał właśnie następny nóż. Nie było wątpliwości: Pauli. Uchylił się, padł i prawie natychmiast zerwał się na równe nogi, trzymając w dłoni garść żwiru. Cisnął tym żwirem w tamtego, ale widocznie w momencie, gdy musiał uskakiwać przed kolejnym ostrzem, bo drobne kamyki poszły w bok. Gorączkowo zastanawiał się, ile noży może mieć Pauli. Do tej pory rzucił przynajmniej siedem, aż dziw, że żaden go nie trafił. Był przecież znakomitym celem. Czarny smoking na tle białej ściany. Wszystko to trwało niesłychanie krótko, ale Kloss czuł, że słabnie, noga nadwerężona przy skoku z wysokiego muru, kiedy zawadził o jakiś nie wiadomo po co tam sterczący przewód, dawała o sobie znać. Skakał jak pajac na tle muru, noże z metalicznym chrzęstem padały na bruk. Jeden rzucony szybciej, niż Kloss zdążył się uchylić, utkwił mu w przedramieniu i kiedy instynktownie chwycił zranioną rękę, zobaczył, że tamten już na pewniaka postępuje ku niemu, ale wtedy stało się coś, czego Kloss nie zrozumiał. Pauli z uniesionym do góry ramieniem, w którym trzymał nóż, nagle zwiotczał i runął na bruk. Dopiero teraz Kloss dostrzegł plecy oddalającego się mężczyzny.
Ściskając zranioną rękę pobiegł do hotelu. Na szczęście recepcjonisty nie było na zwykłym miejscu, nie musiał więc odpowiadać na żadne pytania, a w tej chwili zaspokajanie ciekawości właściciela hotelu „Orient" było rzeczą, na którą nie miał wcale ochoty. Wziął klucz od swego pokoju i ruszył na górę. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie życia minęło, z całą jasnością uświadomił sobie, że przed chwilą omal nie padł ofiarą własnego błędu. Fakt, że człowiek księcia Mżawanadze usiłował go zabić bezpośrednio po tym, jak rzucił podejrzenie na pannę von Tilden, mogło oznaczać tylko jedno: panna von Tilden jest naprawdę agentem Intelligence Service, a zatem jej szefem jest książę Mżawanadze.
Jedna sprawa była dla Klossa nie całkiem jasna: szybkość reakcji. Powiedzmy nawet, że panna von Tilden podsłuchała jego rozmowę z konsulem i zameldowała o niej księciu. Jeśli książę jeszcze był w konsulacie, mogła to uczynić bez trudu, powiedzmy nawet, że książę mógł wydać rozkaz Paulemu. Tylko jeśli inspektor tureckiej policji przesłuchiwał osoby będące gośćmi konsulatu, a pozbawione dyplomatycznego immunitetu, to jest rzeczą mało prawdopodobną, by zezwolił na wyjście Paulego. Oczywiście panna von Tilden wymieniając osoby uczestniczące w przyjęciu mogła pominąć księcia i Paulego, tak jak pominęła Klossa, lecz wówczas skąd książę wiedziałby o jego rozmowie z konsulem? Błędne koło.
Myśli te tłoczyły mu się do głowy, gdy opatrywał swoją ranę. Była na szczęście powierzchowna. Pomagając sobie zębami, owinął bandażem zranione przedramię. Pomyślał, że ta niewielka rana jest stosunkowo niską ceną za informację, którą uzyskał. Inna rzecz, że gdyby nie pomoc nieznajomego, mógłby zapłacić cenę znacznie wyższą. Zastanawiał się właśnie, kto jest jego wybawcą, gdy zadzwonił telefon.
– Dzwonię w imieniu Teodora – usłyszał głos w słuchawce i dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że słowa te zostały wypowiedziane po polsku. Zaniemówił, dosłownie zaniemówił z wrażenia. – Halo, czy mnie słyszysz?
– zapytał tamten głos. – Źle się czujesz? Jesteś ranny? Ten sam lekko chrapliwy głos. Nareszcie zrozumiał:
– Nic groźnego – odparł. – Czy możesz przyjść do mnie na górę? Weź ze sobą jakąś butelkę, chcę się napić z radości, za znowu mogę mówić po polsku.
– Dobra – powiedział tamten. – Przyniosę ci nie tylko butelkę.
Kloss otworzył drzwi, gdy rozległo się ciche pukanie. Właściciel hotelu „Orient" rzeczywiście przyszedł z butelką, ale przyniósł też jakieś środki opatrunkowe.
– Przede wszystkim pokaż swoją ranę, J-23.
Dopiero po godzinie bezładnych pytań i odpowiedzi, rzucanych sobie nawzajem przez dwóch ludzi, którzy wreszcie mogli wypowiedzieć swoje myśli w ojczystym języku, szef istambulskiej placówki przystąpił do rzeczy.
– Rosę popełniła błąd, a właściwie dwa błędy. Lubiła łatwe efekty. Dlatego, kiedy zdobyła wiadomość, że właścicielem konta w Banku Centralnym numer 115/185 jest radca Witte, postanowiła natychmiast sprawdzić wrażenie, jakie ta wiadomość wywrze na radcy. W tym celu podeszła do jego stolika, żeby jej pomocnica (dziewczyna z nagim brzuchem) mogła mu powiedzieć przez telefon, że wie, do kogo należy to konto. Druga nieostrożność polegała na tym, że zdecydowała się przyjść na przyjęcie, zamiast dostarczyć ci wyciąg z banku w inny sposób albo po prostu przekazać go mnie. Nie przypuszczała, że Witte odkrył jej prawdziwą grę.
– Obawiam się, że było trochę inaczej – wtrącił Kloss.
– Witte mógł początkowo nic nie wiedzieć o roli Rosę, a jej drugi błąd polegał na tym, że nie zamknęła torebki w momencie, gdy poprawiała makijaż w hallu konsulatu.
Pokrótce opowiedział mu o spostrzeżeniach panny von Tilden.
– Witte – kontynuował Kloss – musiał dostrzec kopertę z nadrukiem Banku Centralnego w torebce Rosę, skojarzył to z telefonem w jej lokalu, a kiedy zbyt pewna siebie poszła z nim do altanki, zamordował ją. Ja zaś -ciągnął- zasugerowany skwapliwością, z jaką udzielił mi pożyczki, nabrałem pewności, że on właśnie jest tym człowiekiem, którego mam chronić. Gdybym wcześniej wiedział, że książę jest szefem tutejszej siatki Anglików…
– Gdybyś z „Cafe Rosė" przyjechał do hotelu zamiast wracać do konsulatu… – spojrzał na zegarek. – Pojedziesz teraz do księcia. Na wszelki wypadek zawiozę cię moim samochodem.
– Teraz, po nocy? – zdziwił się Kloss.
– Książę został uprzedzony o twojej wizycie, czeka na ciebie.
Auto zatrzymało się przed willą w pseudowschodnim stylu, która wydała się Klossowi skądś znajoma. Oświetlone okna na piętrze wskazywały, że istotnie gospodarz jeszcze nie śpi.
– Przyjadę za jakąś godzinę, mam jeszcze coś do załatwienia – powiedział właściciel hotelu. – Nie wychodź wcześniej, nim przyjadę.
– A konsul? – zapytał Kloss. – Muszę go wyprowadzić z błędu, uspokoić jego wierne fuehrerowi sumienie.
– Zdążysz to zrobić jutro.
– Na jutro zostawiłem sobie Wittego.
– Niech cię o to głowa nie boli, Wittem zajmę się sam. On zabił Rosę – powiedział, jakby to miało wyjaśnić wszystko. – Więc za godzinę.
Poczekał, dopóki Kloss nie wejdzie na ganek, dopiero potem gwałtownie ruszył.
Drzwi uchyliły się. Kloss dostrzegł mężczyznę, który kilka godzin temu omal go nie zabił. Nie bez satysfakcji zauważył, że tamten ma głowę owiązaną bandażem. Szef musiał mu nieźle dołożyć – uśmiechnął się w duchu Kloss.