Jeszcze wczoraj znalazł na planie Istambułu nazwę ulicy, przy której powinna znajdować się „Cafe Rosė", i ruszył na miasto. Stracił jednak sporo czasu na zgubienie wczorajszego tajniaka, chudzielca o sterczących wąsikach, przypadkiem trafił na bazar i dopiero tam między rozwieszonymi dywanami udało mu się zniknąć z oczu swemu prześladowcy. Znalazł wreszcie budynek koloru ochry w jednej z przecznic głównej ulicy wiodącej do dworca, nie dalej niż kilometr od jego hotelu, ale w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres. Nic nie wskazywało na to, że w budynku mieści się kawiarnia przynajmniej w europejskim tego słowa znaczeniu. Dopiero widok małej emaliowanej tabliczki z napisem „Cafe Rosė" potwierdził, że to jednak to, czego szukał, a mniejsze literki tkwiące pod nazwą lokalu na emaliowanym szyldzie wyjaśniały nieco ten niezwykły wygląd: „Privat Club". Zastukał drewnianą kołatką, umieszczoną przy dębowych drzwiach i po chwili zobaczył ogromne babsko w rozchełstanym szlafroku, z dużym nosem i siwym wąsem nad górną wargą. Już wtedy zaczął podejrzewać, że słowo „Privat" w szyldzie niespecjalnie ściśle oddaje charakter instytucji.
Babsztyl zagadał szybko po turecku, usiłując mu coś wytłumaczyć, po czym dostrzegłszy, że wysiłek to daremny, chciał z rozmachem zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale tego właśnie Kloss się po niej spodziewał, przytrzymał drzwi i najpierw po angielsku, a potem po francusku próbował wyjaśnić babie, która była tu zapewne cerberem, że chce się widzieć z mademoiselle Rosę. Prawdopodobnie na nic by się nie zdały jego słowa, starucha machała rękami, trajkocząc coś bez przerwy, gdyby na szczycie schodów nie pojawiła się młoda kobieta o wysoko upiętych blond włosach.
– To jest nocny lokal, mohsieur, teraz nieczynny – powiedziała płynną francuszczyzną z cudzoziemskim akcentem. – Moja konsjerżka usiłuje to panu wytłumaczyć. Poza tym jest to prywatny klub, tylko dla członków.
– Przepraszam – powiedział. – Mój przyjaciel, który polecił mi „Cafe Rosė", nic mi o tym nie wspominał.
– Pański przyjaciel? – przeciągnęła sylaby. – Czy jest członkiem naszego klubu? Można wiedzieć, kto to taki?
– Mój przyjaciel Teodor – rzekł.
– Ach tak! – ucieszyła się. -Jest pan przyjacielem Teodora, to co innego. Proszę bardzo. – Wskazała mu ręką, by poszedł za nią.
Imię męskie, zmieniane przez centralę co miesiąc, było pierwszym hasłem, niejako wstępnym tekstem, służącym do sprawdzenia, czy rozmówca jest tym, za kogo się podaje. Zasada ta obowiązywała wszystkich agentów centrali i ta jej uniwersalność oddała Klossowi nieraz nieocenione usługi. Nieważna była bowiem treść wypowiedzianego zdania, nawet język, w jakim to zdanie zostało wypowiedziane. Ważne było tylko imię, w tym miesiącu właśnie Teodor.
Pokój, do którego go wprowadziła, był typowym, można powiedzieć, aż nazbyt typowym, buduarem kokoty. Różowe ściany obite adamaszkiem, takież zasłony, wielkie owalne lustro z ramą, która chciała udawać, że jest co najmniej o sto lat starsza, niż była w istocie. Stos kolorowych poduszek na niskim i szerokim francuskim łożu. Tylko ciemnoorzechowe biurko, zbyt wielkie dla kobiety, stanowiło obcy wtręt w tym pokoju.
Podsunęła mu puf przykryty skórą jakiegoś zwierzęcia. Podeszła do lustra, poprawiła niesforny kosmyk włosów. Dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Nie była piękna, trudno chyba nawet byłoby o niej powiedzieć, że jest ładna. Miała jednak w sobie coś, co musiało się podobać mężczyznom. W typie starszych panów – pomyślał.
– A więc? – odwróciła się w jego stronę. Były to pierwsze słowa, jakie wymówiła po wejściu do pokoju. Nie chciała wypowiedzieć pierwszego członu hasła, czekała na niego.
– Teodor nie jest moim przyjacielem – rzekł.
– Jest zapewne pańskim kuzynem.
– Ciotecznym bratem mojej matki.
– W porządku, J-23 – odpowiedziała. – Dostaliśmy wiadomość, że przyjedziesz. Szef powiedział, że mam ci służyć wszelką pomocą. – Otworzyła dolne drzwiczki biurka, wyjęła butelkę i szklanki. – Odrobinę whisky?
– Dlaczego odrobinę?
– Możesz dostać, ile chcesz, ale chyba nie przyjechałeś do Istambułu, żeby pić scotcha. Potrzebujesz czegoś? Może pieniędzy?
– Na razie nic mi nie trzeba, może potem. – Krótko, bez zbędnych szczegółów, objaśnił jej swoją misję. Zapytał, czy wie coś o niemieckim konsulacie.
– Kilku panów z konsulatu Rzeszy jest członkami naszego klubu, a sam pan konsul raczy mnie nieco adorować. Jeśli chcesz, żebym poznała go bliżej…
– Nie, na razie nie – powiedział to chyba zbyt szybko. – Może – dodał – będę potrzebował jakiegoś dojścia do Anglików. Ale najpierw chcę się rozejrzeć.
– Zamelduję szefowi. On już wie, że przyjechałeś. Oczywiście zapowiem, żeby wpuszczano cię do klubu, chociaż lepiej byłoby, gdyby wprowadził cię któryś z twoich niemieckich przyjaciół. Tutaj nigdy za dużo ostrożności. W Istambule działa niezależnie od siebie przynajmniej sześć wywiadów, nie licząc tureckiej policji i kontrwywiadu wojskowego. Niedawno Turcy z wielkim hukiem wyrzucili konsula Mandżukuo. Nigdy byś się nie domyślił – roześmiała się swobodnie – dla kogo jeszcze pracował poza tym, że oczywiście pracował także dla Japończyków. Zaraz, zaraz… – zawołała – przypomniałam sobie coś, co cię powinno zainteresować. Dostałam cynk z Banku Centralnego, że ktoś z konsulatu niemieckiego ma u nich własne konto. Prawdopodobnie pracuje dla siebie, nie muszę ci mówić, prowizje, łapówki i tak dalej. Postaram się dowiedzieć, kto to i jeśli się uda, dostarczę ci wyciąg z jego konta. Dobrze zawsze mieć w takich okolicznościach faceta, którego można cokolwiek podusić.
– Widzę, że żadna z tajemnic rzemiosła nie jest ci obca. A co do duszenia…
– Kochanie – przerwała mu – dwanaście lat w tym zawodzie…
– Niemożliwe! – zdziwił się szczerze, a potem dodał: – Co do duszenia, to trzeba być z tym ostrożnym. A nuż to jest właśnie facet, który pracuje dla Anglików i ciuła w banku zarobione u nich pieniążki, ewentualnie uzupełniając sobie na boku wpływami ze swoich interesików?
– Raczej nie – odparła po krótkim namyśle. – Anglicy są na to zbyt ostrożni. Wolą deponować honoraria w Bank of England.
Musiał jej przyznać rację. Postanowił zapytać jeszcze o jednego człowieka, którego nazwisko przewijało się dość często w raportach radcy Witte, z którymi miał okazję zapoznać się przed wyjazdem do Istambułu.
– Mówi ci coś nazwisko Christopulis?
– Poznasz go zapewne, stały gość naszego klubu. Czarujący chłopak – uśmiechnęła się. – Grek z obywatelstwem tureckim – uzupełniła. – Nie praktykujący prawnik, zresztą kto go tam wie. W każdym razie tytułują go mecenasem. Prawdopodobnie powiązany z policją turecką, pośrednik, faktor, czy jak to chcesz nazwać, zawsze ma pieniądze, jest właścicielem najnowszego modelu jaguara, otoczony wianuszkiem najładniejszych w tym mieście dziewcząt. Od czasu do czasu dysponuje ciekawymi informacjami, które gotów jest sprzedać każdemu za odpowiednio wysoką cenę. Mówi znakomicie paroma językami. Krążą o nim plotki, że jest rezydentem Anglików, ale to mało prawdopodobne. Chłopak ma powierzchowność zbyt rzucającą się w oczy.
Odprowadziła Klossa do schodów, skinęła mu głową na pożegnanie.
– Do wieczora – powiedziała.
Kloss spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Upał za oknem nieco zelżał. Co prawda klub pani Rosę rozpoczynał działalność już o ósmej, on jednak zamierzał przyjść tam później. Zgodnie z radą Rosę, podczas pobytu w konsulacie wciągnął radcę Wittego w rozmowę o możliwościach męskiej zabawy w tym mieście i sprowokował go do wypowiedzenia nazwy „Cafe Rosė". Ugrzeczniony radca natychmiast zaproponował Klossowi wprowadzenie do klubu.
Tajniak tkwił ciągle pod kasztanowcem, ale Kloss nie miał już powodów, żeby ukrywać, dokąd zamierza wybrać się wieczorem. Lokal panny Rosę zapewne także pozostaje pod stałą obserwacją. Podniósł słuchawkę telefonu, zawiadomił recepcjonistę, a właściwie chyba właściciela hotelu, bo nikogo poza nim Kloss nie widział jeszcze w recepcji, że zamierza się nieco zdrzemnąć i prosi o obudzenie oraz przywołanie taksówki przed dziesiątą.