Литмир - Электронная Библиотека

Owe słowa po krótkim czasie znikały, ustępując miejsca nowym, równie bezbożnym, plugawym, dotąd chyba na samym dnie duszy skrytym. Gorzej, że gdy cyrulik obdukcję zakończył i raportum jął mi składać, i na jego twarz, nie wiedzieć czemu, też szkaradzieństwo wypełzło. Duży, gruby napis: PSIA SŁUŻBA.

* * *

Nikt nie wie, jak i skąd wyległa się ta zaraza. Może przywlekli ją cudzoziemscy marynarze, może wykluła się na przednówku w lepiankach pospólstwa, może wyrosła z zakurzonych manuskryptów studiowanych przez wiecznie niesfornych żaków. Atoli w ciągu dwóch pierwszych dni objawiła się w dwudziestu różnych punktach królestwa, ni to wiatrem roznoszona, ni wodą, ni ludzką złośliwością.

Co dzień słudzy inkwizytorscy wieści o nowych, stale rozszerzających się ogniskach epidemii przynosili do zamku.

Jednakoż cały aparat tak świecki, jak duchowny pozostawał bezradny. Zdało się, że sam szatan zstąpił na tę ziemię szczęsną dotąd i zasobną. Dwa razy dziennie Wielki Inkwizytor spotykał się z coraz bardziej zafrasowanym Regentem.

– Dlaczego nic się nie robi?! – krzyczał piskliwie suweren.

– Robimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Kazałem bić w dzwony,

palić kadzidła, odprawiać egzorcyzmy i wzmóc czujność.

– Słusznie, acz późno… A poza tym donoszą mi, że wśród onych wyrzutów pojawiają się i zdania ogólniejszej materii, kłamliwe oszczerstwa przeciwko monarchii i inkwizycji…

Eminencja tylko spuścił głowę, a Regent tłukł jabłkiem złocistym po oparciu sofy.

– Toż to należało natychmiast zarządzić kwarantannę i szczepienia ochronne!

– Zarządziłem, panie, ale jakże można powstrzymać wody podziemne, które nie wiadomo gdzie i jak wytryskują na powierzchnię. Czyż stado nawet najlepszych wielbłądów może pohamować wędrującą pustynię?

– Budujcie tamy, separujcie zakażonych, sprowadźcie zaklinaczy lub czarownice, a przede wszystkim znajdźcie wytłumaczenie… Co ja was zresztą będę uczył.

I wybiegł trzaskając drzwiami i pozostawił Inkwizytora w sytuacji, w jakiej nigdy nie stał nikt z jego wybitnych poprzedników. Już przecież święty Limeryk uczył: Azali gałązka oliwna rzucona na wezbrane fale uciszy sztorm? Raczej rzadko. Poza tym w kraju nie było akurat nikogo na miarę świętego Limeryka. Przedsięwzięte środki ostrożności nie okiełznały zarazy.

W trzy dni padła na księstwo stugębna, wstrętna, niespożyta. Szarym świtem widywano mleczarzy, ludzi znanych z bezsenności i łagodnego charakteru, których czoła płonęły napisami: CHRZANIĘ MLEKO I ŚMIETANĘ. Takoż mimo zapuszczonego zarostu, na policzki strażników Dolnej Bramy wypełzły jadowite inwektywy: NALEŻY NAM SIĘ WYŻSZY ŻOŁD I LEPSZE TRAKTOWANIE! Nawet niewinne dzieci spieszące do szkółki katedralnej okryły się wyrażeniami: MAMY W NOSIE PLUSQUAM PERFEC-TUM. Najgorsze było to, że każdy głupi wiedział, iż wszystkie te napisy nie są dziełem przypadku, ale odzwierciedlają najskrytsze myśli zainfekowanych.

Tej nocy Jego Eminencja spał niedobrze. Śniły mu się koszmary, a szczególnie jeden obraz powracał uparcie – siedmiu chudych plebejuszy paliło na stosie siedmiu tłustych inkwizytorów…

Poranek i brat Barnaba, który zwykł przyodziewać Inkwizytora w dzienne szaty, zastali go zziębniętego, z półprzytomnym spojrzeniem. Opanował się jednak natychmiast, pozdrowił braciszka służebnego, pochwalił piękny poranek i zainteresował się (bardziej z ciekawości niż z obowiązku służbowego) gałganem, którym obwiązana była prawie cała twarz zakonnika.

– A cóż ci się stało, bracie, zęby pewnie?

– Wybaczcie, Ojcze, ogólniem mocno niezdrów… bolesny obrzęk.

– Pokażcie więc, obejrzę, a może i jaką driakiew znajdę.

Ale Barnaba nie miał ochoty niczego pokazywać, cofnął się o krok i podsunął Inkwizytorowi sandały.

– Natychmiast zdejmijcie tę szmatę! – wycedził dominikanin.

– Kiedy boleć będzie, a i widok ekstraordynaryjnie paskudny – certował się służebnik.

– Rozkazuję, ściągaj!

Barnaba na klęczki padł, począł swego zwierzchnika pod nogi podejmować, płakać i skamleć:

– Wybacz, Ojcze, ja nieszczęsny, ja potępiony! Już i krzyżem leżałem, i biczowałem się, ale wszystko na nic! Na nic!

Jego Eminencja osobiście zerwał szmaty i ukazało się lico zadrukowane równo i składnie jak Biblia Gutenberga, jeno treść napisów była inna i mogła wstrząsnąć każdym: INKWIZYCJA RÓWNA SIĘ ZBRODNI!, REGENT JEST BEZPRAWNYM SATRAPĄ!, MÓJ PAN TO KARIEROWICZ I SZUJA…

– Czy to o mnie? – zapytał sucho dostojnik i czytał dalej: – NIE MA BOGA, ANI SZATANA, NIECH ŻYJE LUD!… – tu cicho roześmiał się. – Tylko tyle?… Tak niewiele kryłeś w swym sercu przede mną przez te wszystkie lata?

– Darujcie, panie. Moja gęba bluźni. Bluźni i mówi nieprawdę. To przez tę zarazę.

Inkwizytor przez moment milczał. Potem uczynił znak krzyża i rzekł bardzo powoli:

– Zawiń ten gałgan. Bo jeszcze ktoś obaczy. Zawiodłem się na tobie, synu. Wiedziałem, wielu jest podszytych grzechem… Ale żeby mój najbliższy sługa, mój rękodajny, którego chciałem uczynić mym sekretarzem, a potem… Ciężko nas wszystkich Pan doświadcza. Ale cieszmy się. Cieszmy! Epidemia przyszła w samą porę. Wreszcie będziemy mogli odróżniać prawdziwych wrogów państwa i małych, załganych łajdaków strojących się w piórka lojalności. Wypalimy ten trąd żelazem i świętym ogniem. Oddzielimy ziarno od plew.

– Ale, wielebny…

– Precz! Sam wydałeś wyrok na siebie. Udajesz skruchę. Nie ma jej na twych bezecnych licach. Wezwij braci gwardian…

– Błagam cię, Ojcze, nie czyń tego, bo będzie nieszczęście. Czy wiesz, że dziś w refektarzu wszyscy mieli zabandażowane twarze?…

– Tym gorzej dla wszystkich!

Wstał z łoża i ruszył ku drzwiom. Barnaba wlókł się za nim po ziemi, łkając i czepiając się szaty.

– Każ mnie stracić, Ojcze, ale nie wzywaj straży! Załóż pierwej kaptur lub pojrzyj najprzód w zwierciadło.

Inkwizytor zatrzymał się i ostro skręcił w miejscu. Przez chwilę mierzył pogardliwie pędraka u swych stóp, a potem podszedł do wielkiego weneckiego lustra obok umywalki. Trwała chwila ciszy, tak długa, że słychać było, jak myszy biegają w podziemiach konwentu.

– Czy to żart? – zabrzmiały po chwili ciche słowa.

– Epidemia nie wybiera.

– Ale co znaczą owe bezsensowne litery?

– Lustro odbija odwrotnie, Ojcze, ale jeśli pozwolisz, to ci przeczytam.

Dominikanin wykonał przyzwalający gest, więc młodzieniec zaczął czytać.

– TEN MAŁY MA SŁUSZNOŚĆ. REGENT TO KREATURA, A JA SAM…

I ugięły się nogi pod Eminencją, i runął na płyty kamiennej posadzki. Do Barnaby dobiegł zgłuszony szept:

– Podaj włosiennicę i dyscyplinę!

– To nic nie pomoże – mówiły oczy Barnaby, w których, w miejsce pierwotnego strachu, pojawiły się iskierki mściwej satysfakcji.

– Jestem Hiobem! Jestem nieszczęsnym Hiobem! – Szept tłukł się o kamienne płyty.

– I jak ja stanę przed obliczem mego Najjaśniejszego Pana?

I tu wsłuchał się w ciszę, jakby oczekiwał głosu z góry lub z serca, ale dobiegły go tylko słowa Barnaby:

– W kapturze!

* * *

Obity amarantem powóz Wielkiego Inkwizytora toczył się tego dnia szybciej niż zwykle. Firanki były opuszczone, a woźnica ledwie wystawał z podniesionego kołnierza. Miasto robiło wrażenie opustoszałego. Tylko pod arkadami przemykały zalęknione mieszczki w woalkach lub kryli się zamaskowani bourgeois. Jeno na placu Solnym, za mostem, zgromadziła się grupka pospólstwa z głowami opatulonymi, zawoalowanymi, zakapturzonymi. Długo szukałbyś jednej czystej twarzy.

Do uszu Inkwizytora, który chcąc dostać się na zamek musiał tamtędy przejechać, doleciały okrzyki samozwańczych mówców:

– Słuchajcie, dobrzy ludzie! Bliska jest chwila zmiany! Dziś jeszcze się boimy, ale już jutro zdejmiem zasłony i pójdziem świecić twarzami pod zamek Regenta!

9
{"b":"100660","o":1}