Литмир - Электронная Библиотека

Zamiast Wstępu

W historii pewni są jedynie historycy. Ale i to nie zawsze. Poproszony przez mojego młodszego kolegę o parę słów komentarza, postanowiłem z pełną życzliwością nie odmawiać.

Mamy oto pracę, która niewątpliwie wychodzi naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu na wypełnienie olbrzymiej białej plamy, czy raczej, posługując się terminologią kosmiczną, historycznej Czarnej Dziury. Jest to jednak, niestety, ledwie muśnięcie olbrzymiej problematyki, która wciąż czeka na swego Mommsena, Gibbona czy Estreichera.

Co bowiem proponuje autor, sympatyczny młody człowiek, typowy dla rzeszy magistrów swego pokolenia? Garść obrazków, epizodów z parotysięcznych burzliwych dziejów Alternatywnego Świata, wybranych przypadkowo, po dyletancku, bez zachowania reguł naukowej analizy, za to z wielkim naciskiem położonym na wątki skandalizująco-personalne.

Próżno szukać by w niniejszej pracy dorobku historyków myśli społecznej, inżynierów od historii gospodarczej. O nie, autor postępuje raczej śladami Swetoniusza lub Prokopa z Cezarei, epatując gwałtem i przemocą, krwią i seksem.

Niezręczność kompilatora i dająca się na każdym kroku zauważyć niedbałość bibliograficzna, skrajne lekceważenie przypisów, danych statystycznych oraz wręcz zaskakujące niezrozumienie procesów dziejowych mogłyby skłaniać do pytania o celowość wydawania tego rodzaju „pracy". Ale jako bezstronny naukowiec dołączam krótką wypowiedź na temat stanu wiedzy źródłowej o problematyce będącej przedmiotem niniejszego kompendium.

Mówiąc krótko: w naszym świecie wiedza to jest żadna, a i po drugiej stronie rzeczywistości też nie jest lepiej.

Alterhistoriozofia jest dyscypliną młodą, dla której fundamentalne znaczenie będzie miał niewątpliwie mój wykład wygłoszony 11 października 2034 roku Nowej Ery czasu środkowoamirandzkiego w Erbańskiej Akademii Wieczorowej dla pracujących.

Ze Światami Alternatywnymi, inaczej mówiąc – innowymiarowymi, mają kłopoty zarówno materialiści, jak i idealiści. Przy czym wśród tych pierwszych zaznacza się od pewnego czasu dialektyczna ewolucja stanowisk. Od pełnego zaprzeczenia istnienia obok nas symultanicznych cywilizacji, po przyznanie, że istnieją w sposób celowy i sensowny.

Idealiści nie mają takich kłopotów – od niepamiętnych czasów znają już trzy światy z różnych wymiarów: Ziemię, Niebo i Piekło i dorzucenie jeszcze bytów nr 4, 5, 6 czy 345 nie stanowi problemu intelektualnego.

Sekta Alternatywników uważa, że są to po prostu inne retorty w laboratorium Stwórcy, w których eksperymentuje się nad tym, co w wersji Z-1 jest niedoskonałe.

Zresztą, komunikacja – i to utrudniona – istnieje tylko między Z-1 i Z-2, to, co się dzieje w innych czasoprzestrzeniach, stanowić może wyłącznie przedmiot spekulacji lub poznania spirytystycznego.

Istnieje też, rozpowszechniona w szkole ontologicznej Harrisona (vide: Ontological School Journal G. Harrison amp; Co. Rocznik 2031, zeszyt 11, 12, 13), wersja nazywana „pączkowaniem światów". Do „pączkowania" dochodzi, gdy niespodziewana ingerencja z przyszłości, której nie mogą przeszkodzić tak czujne zazwyczaj Siły Najwyższe, doprowadza do zmiany przeszłości. A ponieważ naszego Wczoraj zmienić nie można, wyrasta nowa wersja dziejów i egzystuje jako samodzielna gałąź na zawsze oddzielona od pnia matki.

Kiedy powstał naprawdę Z-2 – cudowny świat Amirandy i Erbanii, żyznej Axarii i wykwintnej Rurytanii, mocarstwa Etańskiego i mrocznej, despotycznej Alergii?

Wykopaliska zaprzeczają możliwości całkiem niedawnej kreacji. Znaleziono na tarczy erbańskiej osady prekambryjskie, potęga Rurytanii w czasach nowożytnych oparła się na węglu z wczesnego karbonu, a jurajskie skałki z okolic Regentowa też są dowodem na prehistoryczność Amirandy.

Wedle Granta Harrisona trzy tysiące lat przed Nową Erą spadł na Z-2 monstrualny deszcz meteorytów, który zmienił całą jej dotychczasową mapę. Jedne kontynenty zaginęły (jak Australia), inne wypiętrzyły się ponad miarę, ogromne obszary zalały morza, inne, przeciwnie, wyłoniły się spod wody, ergo tylko bardzo wytrawny kartograf potrafi nałożyć siatkę Z-2 na Z-1, tym bardziej że nawet oś ziemska jest w rzeczywistości amirandzkiej inaczej usytuowana. Niektórzy skłonni są przypisywać ów deszcz bolidów (niektóre z nich były wielkości Sycylii) Istotom Najwyższym, które poniewczasie i bezskutecznie usiłowały unicestwić nie chcianą rzeczywistość.

W świetle tej teorii gałąź Z-2 miałaby wyrosnąć na krótko przed kataklizmem. A może właśnie kataklizm był jej prapoczątkiem?

Duże wrażenie wywarła ostatnio w kołach naukowych hipoteza prof. Arnolda Lewisa (Arnold Lewis Teoria kataklizmów raz jeszcze, Enderberg 2030). Ów znakomity erudyta, opierając się na analizie odbić pozagalaktycznych, twierdzi, że Z-2 jest to nasz Świat z niedalekiej przyszłości rzucony wstecz wielkim termonuklearnym kataklizmem, o którym pamięć została utrwalona w mitach o Dobie Ognia i Kamieni.

Czy Z-2 również żegluje ku zgubie, aby zapoczątkować jakiś Z-3? A może wszystkie światy poruszające się po spiralach egzystują obok siebie i mamy gdzieś poniżej niezbadany Z minus l, minus 2… A naprawdę żadnego z nich nie ma?

Problem pozostawiam otwarty. Podobnie jak pytanie, kto ma rację? Albowiem racja zawsze leży pośrodku, chyba że środek ukradną (Z brulionów filozoficznych św. Limeryka, Pisma wybrane i poprawione, tom XI, s. 435, wiersz 11, Starogród 2012).

prof. HSP Koln, London, Vancouver

Czwarte Życzenie

Posłuchajcie o Rotasie, synu Radeusa, wnuku herosów i prawnuku bogów. Posłuchajcie, struchlali, o jego świetności i upadku, biorąc dla siebie naukę i przestrogę, albowiem nic w życiu nie dzieje się bez powodu, a jak się już dzieje, to powód też się znajdzie (z listu św. Limeryka do Maranijczyków, Pisma wybrane i poprawione, t. VII, s. 221 u góry, Starogród 2012).

Dawno, dawno temu albo nawet jeszcze wcześniej, kiedy Stare Państwo Amirandzkie stało u szczytu świetności i ni człowiek, ni półbóg nawet nie śmiał naruszać jego świętych porządków (cali bogowie mieli w owych czasach całkiem inne zajęcia), nad żyznym i szczęśliwym królestwem w kształcie trapezu panował sobie (i innym) król Rotas. Mężczyzna piękny, choć niski, tęgawy i z lekka powłóczący nogą. Atoli w monarchiach dziedzicznych, gdzie pomazańców kreują palce bogów, elekcja nie jest konkursem piękności.

Stara dynastia wywodziła się z czasów ciemnych i dusznych, kiedy ziemię spaloną ognistym deszczem kamiennym, spustoszoną falą pouderzeniową, schłostaną huraganami i na wiele lat zasnutą warstwą chmur i kurzu, wywołującymi tak często opisywany w nauce efekt szklarniowy, dopiero zaludniać jęli nieliczni nieboracy, którzy uszli gniewowi bogów.

Podczas kataklizmu wyginęły dinozaury, mamuty i większość roślin zielonych, szlag trafił wszystkich herosów, przeżyli natomiast niektórzy szarzy ludzie. Przez następne stulecie wygrzebywali się z jaskiń, z nor i mateczników. Ogłupiali, przerażeni, jednakowoż żywi.

Byli tak rzadcy, że gdy jeden dojrzał na piachu ślad nie mytej stopy drugiego, przypadał do niego i całował zajadle. Za to przy spotkaniach bezpośrednich dochodziło często do nieporozumień i bójek, albowiem przeżyli jedynie osobnicy nieufni, opryskliwi, gniewni.

Rinakses miał ledwie 8 lat, kiedy wygramolił się z głębokiej sztolni, w którą opuściła go matka. Przebywał w niej z młodszym bratem i dwiema siostrami, ale ci nie wykazali dostatecznej siły przetrwania. Zresztą nie mieli wiele do zrobienia. Jako silniejszy, Rinakses najpierw sterroryzował rodzeństwo, a potem sukcesywnie je zjadł. Tak pokrzepiony wynurzył się na powierzchnię, na której z wolna poczęło wracać życie. Marne, rachityczne, pełne zadziwiających mutantów – jak chimery, gryfy i centaury, latające myszy i ptaki z głową małpy – ale życie.

2
{"b":"100660","o":1}