Swoją fotografię!
Ależ cwaniak był z Dyktatora. Sporządzając kopię – dla bezpieczeństwa, a może z ciekawości – zażądał jednej maleńkiej zmiany genetycznej. Czy ktoś mógłby wpaść na pomysł, że w drugim wcieleniu Ojciec Narodu będzie kobietą. Tak, teraz już wszystko jasne. Wszystko, co przedtem było tylko snami pełnymi obrazów podniecającej grozy, przeczuciami, domysłami… teraz Anastazja jest już pewna.
Za oknem słonecznej rezydencji gęstnieje mrok. Ciemne są noce Erbanii. Może będą jeszcze ciemniejsze. Śmiejąc się jak mała dziewczynka, podbiega do lustra, zaczesuje włosy do góry, szminką na tafli rysuje wąsy, a potem nagle, nie wiadomo skąd przychodzą jej do głowy słowa dawno nie śpiewanej piosenki: Wiosną młode serca bez miłości schną, gdzieżeś jest, o Suliko!
Epilog – Druga Strona
Drogi HSP! Drogi teoretyku światów alternatywnych. Jakże mi brak twej ciepłej obecności, twych połajanek i uszczypliwości na temat mego warsztatu naukowego. I jakże mi wstyd, że wówczas w hotelu nie powiedziałem ci całej prawdy. Przywłaszczyłem sobie autorstwo Amirandy, podczas gdy byłem tylko przekaźnikiem… Oczywiście, nie miałem wtedy jasności, ale czułem intuicyjnie.
Tak, profesorze. Przekaźnikiem. A właściwie po pajęczarsku podłączonym podsłuchem do wielkiego strumienia wyobraźni…
Superkreator. Dla większości pozostanie jedynie samotnym starszym panem w wiecznie wytartych spodniach i rozciągniętym swetrze, panem o małej, jakby przez indiańskich szamanów uwędzonej główce i rachitycznym wąsiku w kształcie szczoteczki do zębów. Andrzej! Człowiek, którego okradłem. Najpierw mimowolnie, potem z całym wzrastającym i pełnym bezkarności cynizmem.
Pamiętasz naszą korespondencję, HSP? Nadesłane przeze mnie kolejne rozdziały, twoje czynione na marginesach notatki i uszczypliwości? Wreszcie twe propozycje, abym przyjechał do Ciebie do Vancouver, gdzie w bungalowie nad Horse Shoe Bay mógłbym w wiecznie zielonej scenerii kontynuować pracę. Otóż nie mógłbym. Pamiętasz telefon bezkablowy, który mi podarowałeś? Wspaniałe urządzenie, a przecież wymagające co rusz całonocnego ładowania, no i stałego przebywania w pobliżu radiostacji. Moją radiostacją był Andrzej. Nie wiem, czy świadomie. Przynajmniej do pewnego czasu.
Na początku uważałem go za dziwaka. Jak wszyscy. W końcu ktoś, kto codziennie bąknąwszy tylko pod nosem „dzień dobry", pomyka do swego pokoiku, a tam włączywszy na pełny regulator muzykę symfoniczną oddaje się nie wiadomo czemu, może uchodzić za dziwaka.
A przecież pierwsze zarysy Amirandy poczęły mi się rodzić właśnie wówczas, gdy gęste story separowały pokój Andrzeja od naszego świata, a muzyka Wagnera, Liszta czy Beethovena przebijała ścianę i dwie warstwy książek mojej biblioteki. Mieszkał sam, zawsze sam, od niepamiętnych czasów. Jeśli można wyobrazić sobie najbardziej samotnego faceta – to on nim był. Prawdopodobnie musiał obracać się wśród ludzi, gdzieś pracował, czymś się żywił… Choć ja nigdy nie widziałem go z wiktuałami, z zakupami.
Mój dom to stara kamienica na przedmieściu. Zaliczka na przyszłą dzielnicę czynszówek, która nigdy nie wyrosła. Kiedy byłem dzieckiem, dom wznosił się na całkowicie odkrytej przestrzeni, z jednej strony ciągnęły się kartofliska, z drugiej – dzikie ogródki działkowe. A on stał z bramą donikąd (nie było ogrodzonego podwórza), z lokalem sklepowym od niepamiętnych czasów, a ściślej mówiąc od sławetnej bitwy o handel, zajmowanym przez jakiś magazyn. Z lokatorami jeszcze sprzed wojny, którzy starzeli się razem z domem, umierali, rodzili się nowi. A potem zaatakowało nas miasto. Wygony pocięto na równe działki, z których część zajęły chaotycznie wznoszone wille, z drugiej strony – schludna uliczka prominenckich szeregowców, a vis-a-vis -obrzydliwy pseudopawilon handlowy. Kiedyś nawet dom otynkowano. Lecz na zawsze pozostał dla mnie nadbudówką na mym admiralskim okręcie, moją wyspą tajemniczą…
Skąd wziął się Andrzej? Nadciągnął z wielką gromadą uciekinierów z Powstania i zajął pokój przestrzelony na wskroś pociskiem. I był, żył, nie wadząc nikomu. Kiedy go poznałem – znaczy, kiedy dziecięcym okiem począłem odróżniać swoich od obcych – ledwie przekroczył trzydziestkę. Inna sprawa, że trzydzieści lat później wyglądał prawie tak samo… Pani Jackowska spod czwórki, zawsze doskonale poinformowana, twierdziła, że jest w Andrzeju jakaś tajemnica, skaza pogłębiająca się z latami. Mówiono o dramatycznych przeżyciach okupacyjnych, dziś skłaniam się ku twierdzeniu, że już we wczesnej młodości nauczył się uciekać w siebie. Przeciw stresom, szarzyźnie, niepowodzeniom tworzyć własny świat. Świat, który początkowo nie miał nazwy, był nieokreślonym azylem, wyspą najpierw bezludną, którą z czasem poczęły zasiedlać twory jego imaginacji, aż stały się Amirandą.
Wielka była siła jego wyobrażeń. Tak potężna, że z czasem przekroczyła ściany i zaczęła wpływać na moje myśli. Bywałem wtedy, nie znając przyczyny, nieraz zaskakiwany swymi „natchnieniami". Oto siedząc w wannie łapałem myśl nową, tak doskonale ukształtowaną, dopracowaną i tak niezależną od dotychczasowego toku myśli… Albo podczas pisania zamówionego felietonu palce uderzające w maszynę nagle odmawiają posłuszeństwa i zaczynają wystukiwać jakiś całkiem zwariowany pomysł.
Tak, drogi HSP. Nie wiem, jak się to ma do twych teorii alternatywnych, światów równoległych, ale ja wiem, że Amiranda zrodziła się w umyśle jednego człowieka. Prawdopodobnie każdy z nas nosi w sobie jakąś małą Amirandę, ale któż przypuszczał, że wizja może być tak potężna.
Choć wyobcowany, pan Andrzej nie uchylał się od prac społecznych. Poproszony, pomagał pani Jackowskiej w przesunięciu szafy. Złożył się, gdy w grę wchodziła gazyfikacja budynku, w dzień święta pań rozdawał lokatorkom małe bukieciki kwiatów, a w Poniedziałek Wielkanocny pokrapiał domowników za pomocą maleńkiego psikacza na wodę kolońską. Przyjmował księdza, gdy ten zaglądał po kolędzie, choć do kościoła raczej nie uczęszczał, i nie odmawiał, gdy trzeba było pchnąć starą syrenkę mojej matki… Oczywiście wiek jest sprawą nieubłaganą, w którymś momencie przeszedł na emeryturę. I wtedy praktycznie przestał opuszczać pokój.
Tym bardziej zdumiało mnie jego zachowanie w tym roku. Pewnej nocy wpadł do mnie ożywiony nieprawdopodobnie.
– Macie jakiś szlafrok, prędko…
Podałem mu podomkę Alinki, która akurat wyjechała na jakiś zjazd naukowy. W sekundę potem wrócił prowadząc, a raczej wlokąc za sobą półprzytomną dziewczynę.
– Gdybym nie wrócił, zaopiekuj się nią! – krzyknął i znów zniknął w swoim pokoju.
Dziewczyna stała jak słup soli.
– Proszę, niech pani usiądzie!
Usiadła. Cała była okropnie brudna, jakby okopcona, ciemne włosy miała skołtunione i zlepione krwią lejącą się z rozciętego czoła. Mimo to zauważyłem, że jest piękna. Miała pełne, mięsiste usta, ogromne, teraz rozszerzone strachem oczy, drobny nosek, łabędzią szyję. Nie zawiązany szlafrok Alinki ukazywał posągowe ciało…
– Może chce się pani umyć, łazienka jest na lewo – rzekłem.
Skinęła głową, ale nie wiem, czy zrozumiała, natomiast swój wzrok skierowała ku szklance z mlekiem, które zwykłem zostawiać sobie po kolacji.
– Chce pani pić? Proszę. A może coś pani zje?
Rzuciła się na mleko z zachłannością osoby śmiertelnie spragnionej. Pijąc, a potem jedząc owoce, spoglądała na mnie nieufnie. Wyciągnąłem rękę. Skuliła się jak zwierzę w klatce.
– Nie bój się, jestem przyjacielem.
Niczym małe dziecko dała się zaprowadzić do łazienki, ale tam stanęła jak wryta wodząc oczyma po kafelkach, po kurkach.
– Chcesz się umyć? – Odkręciłem krany.
Przypatrywała się mym zabiegom z niemym przerażeniem. Wsunąłem rękę pod płynący strumień, a potem cofnąłem ją.
– Wo-da – powiedziała cicho dziewczyna. Głos miała lekko gardłowy, jakby cudzoziemski, ale piękny.
– Kąp się, ja wyjdę – powiedziałem postępując ku drzwiom.