nim zabiją dzwony!
Panowie Rady pochylili głowy…
* * *
Dźwięk dzwonów przebudził Rolanda. Z dna nory, w którą wrzucono go, nie widział słońca. Jedynie dzwony obwieszczające jutrznię, prymę, sekundę czy nieszpór stanowiły jego punkty orientacyjne. Nie rozumiał, co się stało. Nie pojmował, kim były karły, które go uwięziły… Skrzypnęły drzwi. Gnom o twarzy gbura wszedł i skłonił się nisko.
– Już po wszystkim. Wkrótce Wasza Miłość będzie wolny.
– Wolny?
– Praktycznie Wasza Książęca Mość nigdy nie był uwięziony. Było to jedynie działanie zapobiegawcze. Wiedzieliśmy o spisku i uchroniliśmy twe bezcenne życie, Nadziejo Przyszłych Dynastii.
– Spisku?
– Tak jest. Spisku, który ta nierządnica Królowa Diana uknuła, aby zaślubić pewnego nikczemnego rajfura, podszywającego się pod ciebie. Italczyka bez czci i wiary! Na szczęście, Królewna Yolanda przejrzała sprawę i poleciła nam, towarzyszom jej młodzieńczej edukacji, pośpieszyć ci na ratunek.
Roland nie wierzył własnym uszom.
– Jeśli to prawda, wynagrodzę cię stokrotnie. A co z mymi ludźmi?
– Wybici – załkał karzeł – ale znajdziesz u nas wielu oddanych przyjaciół. Musimy się jednak zbierać. Słyszysz ślubne dzwony? Ledwo skończy się ceremonia, zdemaskujemy szalbierza i jego wspólniczkę. Prawo nasze powiada: kto wiąże się ślubnym węzłem z przestępcą, podlega takiej samej karze jak on.
* * *
W głównej nawie i na schodach opactwa ciżba stała tak wielka, że w pewnej chwili fala gratulujących notabli rozdzieliła młodą parę. Pan młody wyszedł pierwszy przed bramę wsparty na ramieniu Kanclerza, gdy naraz spod ziemi wysunął się jakiś bogato odziany kurdupel ciągnący pięknego jak sen młodzieńca.
– Ludu Amirandy! – wrzeszczał karzeł. – Oszukano cię! Oto masz przed oczyma szalbierza! Fałszywego księcia!
Tłum zafalował, a Kanclerz dobył buławy, chcąc roztrzaskać łeb zuchwalca, ten jednak ciągnął nie zrażony:
– Prawdziwym Księciem Rolandem jest ten oto młodzieniec!
I królewicz stanął w słonecznym blasku. Harmider uczynił się jeszcze większy. Podskoczyły straże, ale jedno władcze spojrzenie prawdziwego Księcia krwi osadziło je na miejscu. Włoch pobladł strasznie, poczuł, że został podle wrobiony…
– Pokaż, mój panie, wielki pierścień zaręczynowy! – wołał karzeł. – Pokaż przechowywany na piersi konterfekt Królowej Diany, dziś uczestniczki tego nikczemnego… – tu urwał.
Z kościoła w asyście druhen wypłynęła Yolanda. Karzeł zamrugał oczami. Jakże to?
– A tak to – rozległ się dźwięczny głos z boku i na schody wkroczył blady, podrapany, z ręką na temblaku, ale żywy Guido Renz. Za nim wyszła królowa Diana. Renz zbliżył się i ucałował ręce swego pana. – Tak, to jest prawdziwy książę Roland – potwierdził. – A ten szalbierz, zbrodzień i zaślubiona mu wspólniczka…
Gwar uczynił się wielki, zerwały się okrzyki nawołujące do pomsty, ale Diana uciszyła wszystko wzniesieniem ręki.
– Chodźmy, panie mój, do kościoła. Arcybiskup nie będzie miał nic przeciwko drugiej imprezie tego samego dnia.
* * *
Wielkie było miłosierdzie Królowej Diany. Udaremniwszy dzięki bohaterstwu Guida (który, po przepłynięciu wodospadu i odzyskaniu przytomności, jeszcze przed świtem stawił się w zamku) i bystrości swego zwierciadła cyniczny spisek, Królowa nie chciała się mścić. Poprzestała na wysłaniu młodej pary na wieczystą banicję. W swej dobroci zapewniła młodym pełną wyprawę i poleciła zabrać ze sobą bandę karłów, tak aby nigdy więcej nie pojawili się w Amirandzie. Dała też prezent ślubny. Gadające lustro, które jej samej nie było już potrzebne, a Yolandę i pseudokrólewicza mogło nauczyć rozumu. Zresztą, niepotrzebny był na dworze świadek całej tej ponurej afery. Yolanda jednak nie marzyła o nauce. Lustro zostało zaraz po przekroczeniu granicznej przełęczy rozbite na drobne kawałki i rozrzucone zarówno po świecie alternatywnym, jak i realnym. W wiele wieków później z jednego z odprysków niejaki Marconi wyprodukował radio kryształkowe, a z innego uczony akademik Kineskopów skonstruował prekursorski telewizor.
… i Czterdziestu Rozbójników
Amiranda Orientalna! Legendarny Iros! Wystarczy pokonać dwa tysiące kilometrów od umiarkowanego Regentsburga, przekroczyć Śnieżne Wierchy, a potem Wielką Depresję i już otwiera się tajemniczy kraj dżinów, fatamorgan i trzygarbnych wielbłądów niesłychanie wydajnych w eksploatacji i zalecanych jako komfortowe wehikuły na podróże poślubne. Zaiste, Śnieżne Wierchy to nie tylko największy dział wodny kontynentu, lecz zarazem linia demarkacyjna między ortodoksją Montanii a wojującym islamem Pięciorzecza.
W jaki sposób około roku 789 RESA kraina ta weszła na cztery wieki w posiadanie Amirandy, bliżej nie wiadomo. Nie wiadomo nawet tego, czy stało się to podczas najazdu skośnookich Tartarów, czy w czasie Rewolucji Kulturalnej w okresie przejściowym między XI a XV dynastią.
Wykopaliska dowodzą tylko, że musiała być wojna. Wygląda na to, że armie pod sztandarami proroka zajęły nawet Regentsburg, a watahy sprzymierzonych z nimi neosarmatów dotarły i do Nordlandii (zostały po nich charakterystyczne kopce, w których jednak – ku żałości archeologów – zamiast złotych precjozów znajdywano jedynie przegniłe ziemniaki). W północnej części Wzgórza Zamkowego w stolicy natrafiono nawet na szczątki minaretu… Słowem, wszystko wskazywało na bezpardonowe zwycięstwo islamu. Dlaczego jednak już w cztery lata później (są na to dokumenty) arcykatolicki Ruprecht panuje nad całym obszarem, łącznie z Irosem, i łaskawie tylko pozwala w Pięcio-rzeczu na wyznawanie Allacha?
Obiecując zająć się Ruprechtem w odpowiednim momencie, przejdźmy do właściwego bohatera orientalnego epizodu, rozgrywającego się w dobre dwa stulecia później.
Bohaterem tym jest ubogi handlarz drewnem (zajęcie w pustynnym kraju niezbyt lukratywne), niejaki Jusuff (jego otczestwo poszło w zapomnienie) o przydomku „Ale Chłop". Trudno o bardziej złośliwe określenie. Chuderlawy i zezowaty „Ale Chłop" był niższy od klęczącego osiołka, miał pałąkowate nogi i bardzo dobre serce, co przy takiej posturze bardziej zawadza, niż pomaga w życiu.
W one dni nędza Jusuffa stała się tak wielka, że nie tylko nie miał co do garnka włożyć, ale i sam garnek musiał sprzedać za garść daktyli, które z całą rodziną ssał (po jednym dziennie), czekając na odmianę koniunktury. Powodem nieszczęścia i ustawicznych lamentów jego żony Dżamilli byli rozbójnicy. Ich zuchwałość przekroczyła wszelkie granice. Kontrolowali drogi, napadali karawany i zajazdy, tak że kraj począł chylić się ku ruinie, a drwale, którzy dotąd dostarczali Jusuffowi drewna, odcięli się od wszystkiego i prysnęli za granicę.
Któż zresztą miał się sprzeciwiać rozbójnikom – wyniszczone długoletnią suszą chłopstwo, tchórzliwe mieszczaństwo? Wojska tutejszego beja od lat walczyły gdzieś na rubieżach, natomiast straż podległa kadiemu wykazywała zadziwiającą opieszałość. Zresztą komu miły był stryk, pal, zakopanie w mrowisku lub pozostawienie związanego w pustynnym upale, że wymienimy tylko najczęstsze ze zbójeckich egzekucji.
Aż nadszedł dzień, kiedy zdesperowanemu Jusuffowi pozostało jedno – tak przynajmniej zasugerowała jego małżonka – wytropić kryjówkę bandy (za głowy rozbójników wyznaczono wielką nagrodę) i donieść, gdzie trzeba. Sąsiad-kupiec pożyczył mu typowy ludowy strój zbójecki: jaskrawy burnus, opończę i nóż w zęby. Doklejona broda dopełniała charakteryzacji.
Przez cztery dni krążył wokół szlaku E-45, penetrował zarośnięte ścieżki gajów na stokach wzgórza imienia Piątku 12 Marca 223 roku Hidżry. I nic. Aż wreszcie pewnego dnia o zmierzchu wypatrzył kawalkadę zbrojnych, powracającą z łupami. Na oko zbójców było czterdziestu. Niepostrzeżenie dołączył do kolumny. Rozbójnicy, którzy pracowicie spędzili cały dzień, byli tak zmęczeni, że nie zauważyli nadliczbowego kompana. W milczeniu dotarli do dzikiego parowu, który przegradzały stalowe wrota.