Литмир - Электронная Библиотека

Antychryst Wiecznie Żywy

Żywiczny zapach i dzwony w oddali…

Żywiczny zapach…

Aleksander uniósł głowę. Zdało mu się, że już kiedyś musiał tu być, że nagle przebudził się ze snu długiego, ciemnego. Popatrzył z pewnym zaskoczeniem na kolumny strzeliste, złocenia, okno otwarte na oścież ku zachodzącemu niebu. Nie, z pewnością nigdy tu nie mógł przebywać, a jednak…

Wyszedł do ogrodu. Czuł, jak po każdym kroku odchodzi go owo koszmarne zmęczenie, skumulowane napięcie ostatnich tygodni, miesięcy. Pierwszy weekend. Pierwszy naprawdę wolny weekend. Może właśnie dlatego wybrał na miejsce odpoczynku tę od ponad trzydziestu lat nie używaną rezydencję, której chyba przez przeoczenie nie przekazano na żłobek czy Dom Pracy Twórczej.

– Czy mam towarzyszyć Waszej Ekscelencji? – Blondynek w mundurze z dystynkcjami lejtnanta poderwał się z ogrodowego leżaka.

– Nie, Anton, dziękuję. I błagam, nie używaj tej idiotycznej formuły.

– Więc jak mam mówić. Towarzyszu Prezydencie?

– A jak mówiłeś do mnie przed paru tygodniami?

– Panie inżynierze, panie Aleksandrze…

– I tak niech zostanie. Ty też zostań. Chcę się przespacerować. Zmęczony jestem…

Na dobrą sprawę od chwili wyborów nie miał czasu na zastanowienie się nad swoją sytuacją. W końcu tak nierealną, że śmieszną. Może w momencie, gdy na ręce Patriarchy – jeszcze cztery lata wcześniej zesłanego na dno jakiejś kopalni – składał przysięgę jako pierwszy Prezydent Zjednoczonej Demokratycznej Federacji Erbańskiej, przemknęło mu zdawkowe: „Co ja tu właściwie robię?". Później już nie miał czasu. A poza tym Anastazja. Anastazja bardzo nie lubiła, gdy się zbyt długo zastanawiał. Cud, że teraz – zajęta obwożeniem delegacji Kobiet Rurytańskich – dała mu trochę wolnego.

Nieoczekiwanie skończyła się alejka, widać wytyczona świeżo w do niedawna zapuszczonym ogrodzie. Dalej były jakieś skałki, cyprysy oraz kuta, ostro zakończona palisada. Dawniej, w czasach Tyranii, rozciągały się tu pola minowe i pas zaoranej ziemi z wieżyczkami straży. Teraz od wielu lat pieniła się zdziczała roślinność. Jakaś przemożna siła doprowadziła Prezydenta aż do ogrodzenia. Uśmiechnął się dotykając żelaza. Nie zdążyli pomalować. Metal przeżarty rdzą kruszył się w ręku. Jak imperium. Jak globalne mocarstwo Erbanii dziś, po bezprzykładnej rozsypce, ograniczone jedynie do ziem rodzimych.

Stracili nawet Amirandę. A właściwie to przecież zryw w Amirandzie sprzed 12 lat obnażył kruchość systemu. Choć złamany, zapoczątkował szybki demontaż całej budowli. Nieodwracalny? Aleksander wierzył, że tak.

Nie był rewolucjonistą. Przeciwnie, tylko przypadek i osobista sympatia ostatniego regenta doprowadziły go najpierw do centrum władzy, później -w pierwszych wolnych wyborach po nieudanym puczu wojskowym – oddały mu w ręce to, co zostało z masy spadkowej.

– Panie Aleksandrze, panie Aleksandrze…

Szept był przenikliwy, ostry. Prezydent uniósł głowę. Metr za palisadą zobaczył zjawę… Może za mocno powiedziane! Siwobrodego starca w połatanym, kiedyś bardzo wykwintnym garniturze. Twarz miał przywiędłą, wargi bezzębne i tylko w oczach obwiedzionych krwawymi obwódkami błyskało światło, dziwne, przywodzące na myśl gwiazdy wpadłe do studni.

– Pan mówi do mnie? – zapytał Aleksander.

– Proszę wybaczyć natarczywość, ale nie będę zawracał głowy Ekscelencji jakimiś suplikami – rzekł starzec.

– Skąd się pan tu wziął?

– Dobrze znam teren. A drogę B-6 szczególnie. Z mojej willi koło Czarnego Wąwozu było tu nie dalej niż kilometr.

– Z pańskiej willi? – Na moment przemknęło Aleksandrowi, że ma do czynienia z szaleńcem.

– Jeśli tylko przejdziemy dwadzieścia kroków w dół, natrafimy na furtkę. Jest zamknięta na łańcuch i kłódkę, ale mam klucz, wszystko jest naoliwione. Od lat nikogo tu nie było, a na terenie rezydencji jest tyle ziół. Mówią, że po każdej zbrodni wyrastał nowy kwiat.

Prezydent był tak zaskoczony, że nie przyszło mu nawet do głowy, że starzec może być prowokatorem lub zamachowcem. Nie zareagował na otwarcie furtki.

– Chcę panu powiedzieć coś, co ma niezmierną wagę – mruknął staruch. – Ach, nie przedstawiłem się, nazywam się Balder. Abraham M. Balder.

– Jak to, pan…?

– Tak, ja. „Stupajka Akademii Nauk", „Szarlatan na czele Arcy-konsylium", tak mnie najchętniej nazywano…

– Powiem szczerze, osobiście przypuszczałem, że pan…

– …dawno nie żyje? I dzięki Najwyższemu. Czasami sam się temu dziwię. Może jakiś moralista powie: zło konserwuje. Mam 99 lat.

– Nie do wiary. – Aleksander zastanawiał się, czy jednak nie wezwać Antona.

– Musiałem się z panem spotkać. Jest pan pierwszym konstytucyjnie obranym przywódcą naszego kraju i zapewne nie muszę panu tłumaczyć, że władza to przede wszystkim dostęp do informacji i swobodne nimi dysponowanie. Zwłaszcza tajemnicami stanu…

Aleksander uśmiechnął się. Przemknęło mu wspomnienie pierwszej konferencji z ustępującymi szefami Wywiadu i Policji Wewnętrznej.

Szok związany z omnipotencją małej, czarnej teczki… Czymże jeszcze mógł go zaskoczyć ów starowina?

– Naprawdą nie jestem wariatem. Nie jestem też mistykiem, choć wyznam panu, że to naprawdę niezwykła zbieżność dat. Pana elekcja przypadła dokładnie w dzień śmierci tamtego diabła…

Dzwony, znów pomyślał o dzwonach. Tak, pamiętał ów dżdżysty dzień, kiedy rozdzwoniły się dzwony dawno zamkniętych kościołów, wieszcząc śmierć tyrana. Pamiętał twarze nauczycieli, ściągnięte surowe maski belfrów i rozegzaltowane, załzawione policzki wychowawczyni powtarzającej w kółko: „On nie umarł, on nigdy nie umrze!". Tylko na kamiennej twarzy starego woźnego (to wówczas Olka zaskoczyło) lśniło coś na kształt mściwej satysfakcji.

– Tam skonał – Balder wskazał laską pawilon na górze. – Konał jak pies na oczach swych niedoszłych ofiar… A przecież tuż przed śmiercią na chwilę odzyskał przytomność. Nie mógł mówić, ale wydrapał na podanej mu kartce parę liter: „WIECZN…

– Wieczn…!?

– Wieczność! Po raz ostatni chciał przestraszyć swych hierarchów. Niestety, chyba nikt nie zrozumiał przestrogi. Z wyjątkiem mnie.

– Pan wtedy tu był?

– Przybyłem później. Po jego śmierci powołano mnie do komisji sekcyjnej… Podpisałem wszystko: wylew, niewydolność organów we wnętrznych… żadnych śladów toksyn…

– Wiem, że go otruto, widziałem raport…

– To dziś już nieważne. Ja przyszedłem tu z o wiele istotniejszą informacją, Panie Prezydencie. Ten Antychryst ciągle żyje!

Aleksander dał krok do tyłu. Zmęczyła go rozmowa z wariatem. Poza tym zaczynało się robić chłodno. Ale starzec zastąpił mu drogę.

– Nie bredzę – zawołał z mocą. – On żyje! Nadchodzi!

– Musiałby mieć ze sto dziesięć lat – wykrztusił Prezydent.

– Znacznie mniej.

– Nie powie pan, że dokonano hibernacji, czterdzieści lat temu nie śniło się o takich przedsięwzięciach.

Balder umiał opowiadać. Parę zdań wystarczyło, aby wywołać obraz tamtej epoki. Prezydentowi wydawało się nawet, że w gęstniejącym cieniu znów zamajaczyła korpulentna sylwetka w białym, letnim mundurze, brwi krzaczaste. Ba, rozszedł się nawet zapach cygar (przemyt ze świata Nr 1)… Tyran był zapatrzony w tamtą rzeczywistość. Tu, w Erbanii, stanowił zadziwiającą syntezę równoległych dyktatorów – Mussoliniego, Hitlera, Stalina – choć pochlebcy dostarczający materiałów o sukcesach „kolegów" starannie eliminowali opisy okoliczności ich śmierci. Jarosz jak Adolf, kobieciarz jak Benito. Wobec najbliższych lubił kopiować maniery Dżugaszwilego. Nakręcił patefon i obserwował, jak Wielki Admirał pląsa z Kanclerzem, kazał śpiewać na głosy ministrom gospodarki, rolnictwa lub spraw zagranicznych ulubioną pieśń tamtego dyktatora: Gdzieżeś jest, o Suliko…

– A wie, pan, o czym najchętniej rozmawiał ze mną? O nieśmiertelności. Początkowo tylko teoretycznie. Później, w miarę jak się starzał, jak wysyłał do piachu kolejne grupy współpracowników i dziesiątkował narody, lęk przed śmiercią urósł do obsesji. Gdzieś na sześćdziesiąte urodziny zafundował sobie Instytut Życia, który miał zająć się jednym

43
{"b":"100660","o":1}