Krótko po północy nadjechało zamówione radiotaxi. Pan Andrzej i rozbudzona, nadąsana Miriam zeszli na dół.
– Najlepiej o tym wszystkim zapomnieć – rzekł na pożegnanie Kreator. – A książkę spalić! Tak będzie lepiej…
Miriam nic nie powiedziała, tylko się uśmiechnęła tak smutno, wymownie…
* * *
Do kraksy doszło nie opodal wjazdu na główną drogę. Nie było świadków, ale odpryski lakieru wskazywały, że sprawcą musiał być olbrzymi TIR. Ciało kierowcy zostało kompletnie zmasakrowane. Po pasażerze pozostała tylko spora ilość krwi. Ciało zniknęło. Pasażerka siedząca z tyłu ulotniła się również, nie pozostawiając żadnych śladów. Zniknęły bagaże. Kierowcę TIR-a odnaleziono nazajutrz. Był to rosły Duńczyk, który trząsł się cały w trwającym szoku i bełkotał, że nagle zawiodły go hamulce: po zderzeniu chciał wrócić, ale natychmiast pojawili się obok niego ciemno ubrani ludzie i wymachując bronią kazali jechać do wszystkich diabłów.
„Ekspress Wieczorny", relacjonujący to wydarzenie, stwierdził, że w śledztwie nie dano wiary zeznaniom kierowcy.
Miałem, drogi profesorze, własną teorię na ten temat, ale sam pan rozumie, nie wychylałem się z nią zbytnio. Zresztą przeżyłem wtedy kilka koszmarnych tygodni. Bałem się, po prostu bałem się jak ten, który wie o sprawie za dużo.
Ale jakoś nikt się mną nie interesował. Natomiast Alinka w tym czasie dwoiła się i troiła. Ewentualne przejęcie pokoju zaginionego lokatora uznała za swój życiowy cel. Jak załatwiła, że tymczasowo dano nam klucze, nie wiem. Dość wspomnieć, że miesiąc po okropnym incydencie przekroczyłem próg narożnego pokoju. Pan Andrzej nie posiadał wielu sprzętów. Wszystkie bardziej osobiste drobiazgi zabrał ze sobą. Ale oczywiście trochę zostało. Z ciekawości zaglądałem w kąty, do szafy. Na półkach pozostało nieco starzyzny, natomiast środkowa część zaskakiwała zupełną pustką. Zajrzałem głębiej i zobaczyłem pośrodku dwa dziwne symetryczne wygłębienia, jakby od wielokrotnego uderzania w to miejsce obcasami. Nie oparłem się pokusie stanięcia tam. Żadnego wrażenia. Ale coś mnie podkusiło, żeby zamknąć za sobą drzwi. Początkowo otoczył mnie mrok. I to mrok agresywny, lepki, ale po chwili wkoło szafy zaczęło szarzeć. Nawet jaśnieć…
„Mam halucynacje" – pomyślałem. Zamrugałem powiekami. Złudzenie nie ustępowało. Mrok przede mną coraz bardziej zmieniał się w mgłę. Mgłę w samym środku jaśniejszą. Zrobiłem krok w stronę jasności i nie natrafiłem na mur. Teraz posuwałem się jakby korytarzem bez ścian z prostokątem światła na końcu. Krok po kroku postępowałem ku niemu, aż nagle otoczył mnie blask. Zamknąłem oczy, potem otwarłem. Stałem na lśniącym bielą korytarzu szpitalnym obok gaśnicy przeciwpożarowej. Ogromne całościenne okna pozwalały zobaczyć rozległy park, na który napierało miasto. Znałem je dobrze. Dzielnicę handlową przy bulwarze, wyżej wznoszącą się Starówkę najeżoną lasem dzwonnic, wapienne wzgórze z zamkiem Regentów; i dalej, dalej aż ku widocznym mimo wiszącego smogu rdzawym, wulkanicznym wzgórzom.
Odwróciłem się. Za mną naturalnie ściana! Pomacałem rękami. Ani śladu wyjścia. Ładne rzeczy. Przelazłem na drugą stronę, nie zabezpieczywszy sobie odwrotu. Od razu spociłem się ze strachu. Ale co miałem robić? Brnąłem dalej.
Mijająca mnie pielęgniarka zapytała, czy czegoś nie potrzebuję. Zaprzeczyłem. A potem poszedłem, jakby prowadzony igłą magnetyczną. Z wieszaka po drodze machinalnie zdjąłem kitel lekarski i narzuciłem na siebie. Na oddziale intensywnej terapii trwało prawdziwe piekło.
Mężczyzna o władczym wyglądzie, tytułowany przez wszystkich panem Ministrem, był blady i powtarzał jak nakręcony:
– Musicie utrzymać go przy życiu! Ci idioci, których wysłałem po niego, spaprali sprawę! Musicie…!!!
– Robimy, co w naszej mocy, ale to już agonia! – powiedział Ordynator.
– A przeszczep mózgu?
– To dla naszej nauki ciągle sprawa przyszłości. Za pięć, dziesięć lat…
Bez przeszkód dotarłem do łóżka, na którym otoczony aparaturą leżał Andrzej. Poznałem go mimo niezwykłej bladości i wycieńczenia. Dotknąłem jego ręki. Uścisnąłem ją… I wtedy doznałem jakby lekkiego kopnięcia prądem…
– Znika encefalograf! – krzyknął nagle któryś z lekarzy.
I stało się to, co musiało się stać. W środku słonecznego dnia niebo nagle pociemniało, pogasły szpitalne światła, stęknęła ziemia. Znieruchomiałem przy oknie. Zahipnotyzowany patrzyłem, jak rozsypuje się wszystko, pęka niebo, spadają gwiazdy, w pył rozsypują się ściany. Wszystko w ciszy, w absolutnej ciszy. I naraz dostrzegłem znów kłębek mgły, tuż obok mnie. Sekundę wcześniej zauważyłem małego, przerażonego kotka, który wyskoczył spod łóżka Andrzeja i szukał ratunku w mych rękach. Przytuliłem go i wskoczyłem w mgłę.
I to wszystko, profesorze HSP. Nie muszę dodawać, że wraz z kotem spokojnie wylądowałem w szafie. Nie spadł mi nawet włos z głowy, jedynie Alinka narzekała, że nie pomagam jej w porządkach, tylko bawię się w chowanego. Książkę pozostawiłem w takim stanie, w jakim była. Więcej pomysłów nie mam.
Czasami mam ochotę znów zajrzeć do szafy. Może dzięki przedśmiertnemu impulsowi Andrzeja świat Amirandy nie przepadł całkowicie. Może w jakimś stopniu żyje we mnie. I odradza się już po kataklizmie. Brak mi jednak odwagi, żeby sprawdzić. Może kiedyś, później…
Ale do rzeczy. Jeśli mogę mieć do pana profesora jeszcze jedną prośbę, to proszę o list albo nawet telefon do mojej żony. Wspomniałem panu o kotku, małym, czarnym kotku uratowanym z ginącego świata. Zwierzątko świetnie się u nas zadomowiło. Było miłe i wierne, godzinami potrafiło towarzyszyć mi w pracy. Aż któregoś wieczora, gdy czochrało swym łebkiem moją brodę, przyszła mi chętka i ucałowałem zimny nosek i różowy pyszczek. A potem… może się pan domyślić. W parę sekund kotek zmienił się w tę czarownicę Miriam. Była naga. Oplotła mnie namiętnym uściskiem i zaczęła całować. A potem nadeszła z kuchni żona. I sam pan rozumie…
Drogi HSP, błagam, niech pan wytłumaczy, że nie ma w tym żadnej mojej winy, a cała historia jest absolutnie możliwa i prawdziwa.
Z dozgonnymi wyrazami szacunku
Autor