Литмир - Электронная Библиотека

– Mój Boże – wyrwało się Szaszłykowi.

– Są za dobrzy i zbyt liberalni.

– Ja się na tym nie znam – zaczęła Pamela – ale może warto byłoby wspomnieć o nędzy w dzielnicach południowych i zdzierstwach tamtejszych poborców, działających ręka w rękę z gangami. O przekupności sędziów i kłamstwach Heroldii…

– Czy ktoś coś tu mówił, bo mnie się wydawało, że nikt? – zapytała Wicehrabina Szambelana.

Ręka Żużu, błądząca od pewnego czasu po udzie młodej dziewczyny, ścisnęła je wymownie.

– Fajna jesteś, ale bardzo głupiutka – rzekł jej do ucha. – Kto ci o tym wszystkim nagadał?

– W łóżku można nauczyć się wielu ciekawych rzeczy.

– Będziemy losować kolejność wypowiedzi – powiedziała Sonia. – Napiszemy swoje nazwiska na karteczkach, wrzucimy do mego czepka, a ja wylosuję.

Los przewrotnie wskazał Wicehrabinę. Ta pokraśniała. Nie wiedzieć: z dumy czy raczej niepokoju.

– Idę wypełnić swój obowiązek – stwierdziła dramatycznie. – Ale proszę kolegów, abyśmy w swych wypowiedziach unikali mówienia o sobie nawzajem. Mówmy o sprawach ogólnoamirandzkich, a między sobą bądźmy solidarni.

Szaszłyk z przyzwyczajenia zaklaskał.

– O ile zechcą z wszystkimi nami rozmawiać – rzekł Żużu.

Sonia zatrzymała się.

– A myśli pan, że mogą?

– Wszystko mogą.

Yo weszła do budki, zdjęła złotą, inkrustowaną rubinami słuchawkę. Na zewnątrz dobiegło powtórzone:

– Hallo, hallo!…

Ale potem arystokratka zatrzasnęła drzwi i dalszy przebieg rozmowy można było obserwować na niemo. Najpierw Wicehrabina stała profilem do całej reszty eliminatów, potem odwróciła się tyłem. Słuchawkę ściskała tak silnie, że aż jej pobielały nadgarstki. Skończyła po kwadransie.

– Jak było? – zapytał następny do rozmowy Szaszłyk.

– Prawidłowo i na roboczo – odparła Sonia, ocierając pot z twarzy.

– Powiedziała pani wszystko, co miała do powiedzenia? – zapytał niedowierzająco Żużu.

– I jeszcze więcej – odparła działaczka i widząc, jak Szambelan wchodzi do kabiny, potruchtała, aby obserwować go z drugiej strony.

Tak więc, w jakimkolwiek kierunku by się odwrócił, wszędzie napotykał zaciekawione oczy współeliminatów.

Początek rozmowy był chyba nieprzyjemny. Szambelan Starogrodzki powiedział parę słów i wsłuchiwał się w odpowiedzi. Okropnie pokraśniał, a jego skóra przypominała teraz zleżałą koninę. Sprawiał wrażenie, jakby słuchawka parzyła go w rękę i miał ochotę cisnąć ją na widełki, ale z wolna zaczął się rozkręcać. Jego usta poruszały się w coraz dłuższych zdaniach, potem doszła nawet gestykulacja. W sumie dialog trwał około pół godziny i zakończył się wykonanym z uśmiechem pełnym czci, ale bez przesady ukłonem.

– Pańska kolej, Żużu – stwierdził wychodząc.

Sonia wyglądała na niespokojną.

– Coś długo pana maglowali? – zauważyła.

– To była przyjemna dżentelmeńska rozmowa na tematy najważniejszych spraw narodu i monarchii. Mieliście rację, trzeba było mówić o wszystkim. Bez oporów.

Żużu chyba miał kłopoty z połączeniem. Trzykrotnie odkładał słuchawkę na widełki i podnosił ponownie. Ale wreszcie poszło. Sądząc z niedbałej pozy, rozmowa przybrała wręcz familiarny ton. Musiały często padać żarty, playboy parokrotnie wybuchał serdecznym śmiechem, to znów nonszalancko przerzucał słuchawkę z ręki do ręki, dając obserwującym do zrozumienia, że nic a nic nie przejmuje się opinią z góry…

– Kto z panem rozmawiał, Regent? – zapytała Wicehrabina Szambelana.

– Nie, jego sekretarz, a z panią?

– Jego pierwszy sekretarz. Bystry człowiek.

Wreszcie Żużu odwiesił słuchawkę i wyskoczył z kabiny jak z łódeczki, którą odbywał przyjemny spacerek po stawie.

– Teraz ja – ruszyła Pamela.

– Nie ma takiej potrzeby – zatrzymała ją Sonia.

– Ależ to moja kolej! Puść mnie, stara kwoko!

– Już przekazałam twoje uwagi – stwierdziła nie dając się sprowokować Yo.

– Ja też o nich napomknąłem – dorzucił Szambelan.

– Ale ja mam chyba prawo…

– Możemy to przegłosować. Kto jest za dopuszczeniem tej… małej do głosu? – zapytała Wicehrabina.

– Ja się wstrzymuję – rzekł dyplomatycznie Żużu, który mimo pozoru rozbawienia po wyjściu z budki zdawał się być markotny.

Pozostała dwójka była, oczywiście, przeciw. Pamela odwróciła głowę, nie chcąc pokazać łez, które zakręciły się jej w oczach.

– Liryczna kurewka – przemknęło Szaszłykowi – trzeba się nią zainteresować.

Naraz podniosła się jakaś płytka w podłodze. Sonia wydała zdławiony okrzyk przestrachu. Z otworu wyłoniła się najpierw osmalona łapa, potem torba, wreszcie barczysta postać w poplamionym kombinezonie. Monter obrzucił zebranych miłym spojrzeniem.

– Przepraszam za spóźnienie – rzekł – ale nie dało się wcześniej. Za minutę aparat będzie podłączony.

– Jak to? – wybąkała Pamela. – A dotąd?

– Był głuchy, panienko, jak pień. Głuchy telefon.

Nikt z pozostałych eliminatów nie podniósł spuszczonych oczu. Elektryk pogmerał coś jeszcze przy aparaturze, po czym dzwonek zabrzęczał. Przenikliwie, dostojnie.

– No, można gadać – rzekł pracownik znikając w otworze.

Stali lekko zdetonowani.

– Już można – powtórzył elektryk – śmiało.

Wicehrabina spojrzała władczo na Szambelana, ten zrobił krok jak ptaszek hipnotyzowany przez węża.

– Aha, jeszcze jedna informacja. – Głowa z otworu wychynęła ponownie. – My, monterzy z koncernu telefonicznego, zrobiliśmy na własną rękę małą modyfikację. Przez dziurę czasową przecisnęliśmy gigantofon (produkcja Z-L, lata pięćdziesiąte), wszystkie wasze rozmowy będą słyszane przez wielotysięczne tłumy zebrane przed bramą

parku. Nasi towarzysze zadbali, aby w pół godziny zebrać tam całe

miasto. No, powodzenia…

Zapadła cisza. Telefon nadal dzwonił. Szaszłyk cofnął się aż pod ścianę. Żużu przeglądał ubranie w poszukiwaniu papierosa.

– Teraz chyba twoja kolej, Pamelciu – powiedziała słodziutko Sonia, pieszczotliwie głaszcząc lniane włosy młodej nierządnicy.

* * *

Dźwięk podnoszonej słuchawki zabrzmiał w uszach wielotysięcznych tłumów zgromadzonych wokół parku niczym salut armatni. Ucichły rozmowy, nawoływania przekupniów, wstrzymali oddech studenci i konfidenci, przypadkowi przechodnie i bony do dzieci.

Rozległ się lekko zachrypnięty sopran Pameli.

– Hallo, tu Pamela, czy to Telefon Zaufania?

Cisza.

– Czy to Telefon Zaufania, bo ja chciałam przekazać w paru punktach…

Słowa przerwała świdrująca uszy melodyjka, raz, dwa, trzy, a potem rozległ się bezosobowy głosik:

– Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru…

Zadanie Ponad Siły

Czas kanikuły wymiótł doszczętnie ulice Regentowa, dwór udał się na wieś. Za nim umknęła pokaźna fala arystokracji. Koła finansjery i kupiectwa, zwolniwszy ruch w interesach, przeniosły się również do wód lub ku górskim uzdrowiskom. Na pograniczach trwał spokój, a ciągnący się siedem miesięcy strajk kopaczy srebra – samoistnie wygasł.

– Nudy, nudy, nudy – powtarzał oparty mocno o stolik poeta Arystyd Tenn, pociągając łyk absyntu i rozglądając się za muzą.

Ale muzę też wywiało z secesyjnego wnętrza; kabaret „Niebieski smok" zamknął swoje podwoje do jesieni. A jesienią? Jesienią niektórzy spodziewali się wojny. W świecie alternatywnym do Alternatywnego trwała bowiem zawierucha zapoczątkowana strzałami w Sarajewie. Wieści skąpe, ale jednak przenikały i niektórzy prorokowali, że i tu starcie koalicji Etańskiej z Rurytańską jest niechybne, mimo że konflikty międzynarodowe i sprzeczności klasowe nie dojrzały jeszcze do wojny. Ale czego się nie robi dla mody… Arystyd uniósł szklaneczkę.

– Twoje zdrowie, Piotrze! Kropelkę czystej sztuki i pamiętać o nas będą późne wnuki.

Partner Tenna, szczupły, melancholijny młodzieniec, odsunął kieliszek. Myślami przebywał daleko stąd, w małym pałacyku na przedmieściu św. Limeryka, otoczonym gazonami kwitnących hibiskusów… w domku Ketty. Od wczoraj miał tam zakaz wstępu. Papa Urtenveld wyraził się dostatecznie precyzyjnie. Nie dokończony prawnik, bezetatowy współpracownik „Amiranda Kurier" nie miał nawet prawa marzyć o koneksjach z rodziną Króla Różanego Olejku i Pierwszego Importera Piżma.

27
{"b":"100660","o":1}