Литмир - Электронная Библиотека

Jeszcze do wczoraj Piotr łudził się, że miłość przetrzyma próbę, że Ketty, nawet po oficjalnej odmowie ojca, przyjdzie i wyjadą razem, choćby do Nordlandii.

Niestety, śliczna blondyneczka rozczarowała go. Całkiem szczerze wytłumaczyła, że z luksusu rezygnować nie zamierza, a poza tym związek z młodym dziennikarzem zdążył jej się znudzić.

Piotr nie popełnił samobójstwa co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, nazbyt kochał życie, a nadto zdążył przywyknąć do przegranych, rozstań i koszy. Nie miał szczęścia, i już.

Z wnętrza caffeterii niezbyt dokładnie widać ulicę, ludzie przesuwający się po trotuarach Placu Ratuszowego jawią się jako cienie z innego wymiaru, chyba że ich twarze znajdują się bardzo blisko szyby. Tak zdarzyło się i tego sennego popołudnia. W pewnym momencie Piotr zauważył, że spoza okna wpatrują się w niego ogromne, piękne oczy osadzone w równie niezwykłej twarzy o boskich rysach i grubych, ciemnych brwiach. Nie zdążył zareagować, twarz odsunęła się i kobieta zniknęła.

– Co ty wyprawiasz, a rachunek?! – krzyknął za nim Arystyd Tenn, ale dziennikarz znalazł się już na zewnątrz.

Reprezentacyjny plac stolicy świecił pustkami. Jakiś staruszek karmił pawiki (wielobarwne gołębie amirandzkie), trzy przekupki kłóciły się zajadle koło katedry. Ani śladu nieznajomej. Piotr ocenił odległości od czterech najbliższych ulic. Jeśli piękna nie skręciła w żadną z bram, pozostawała jedynie Solna, stara, krzywa ulica opadająca stromo ku Srebrnej Bramie. Skoczył tedy ku Solnej i ledwo wypadł zza węgła, dojrzał w perspektywie znikającą sukienkę koloru amirandzkiego nieba. Pomknął chyżo jak myśliwski ogar. Na placu Przywala zwykle stały dorożki. Tym razem czekała tylko jedna i w nią wsiadła piękna nieznajoma. Fiakier szarpnął lejcami i dwa gniadosze puściły się przez bramę ku świeżo wytyczonej promenadzie im. XXII Dynastii. Dziennikarz już zamierzał pobiec za nimi, w najgorszym razie podwiesić się z tyłu powozu, jak to czynił częstokroć będąc chłopcem, gdy zauważył elegancki angielski kocz zaparkowany w bocznej uliczce, bez woźnicy. Oparty o niego stał typowy turysta rurytański w kraciastym trenczu i takiejż czapce na głowie. Był rumiany, uśmiechnięty, słowem – ze wszech miar wzbudzał zaufanie.

– Czy mogę panu w czymś pomóc, młody człowieku? – zapytał, uprzejmie skłaniając głowę.

– Chciałbym… znaczy – przemógł normalną nieśmiałość Piotr – prędko za tym powozem.

– Z prawdziwą przyjemnością.

Ruszyli z kopyta.

– Piękna kobieta – zauważył Rurytańczyk – znają pan dobrze?

– W ogóle – wyznał otwarcie Piotr. – Ale chciałbym poznać.

– To zrozumiałe, też byłem młody, szalony…

Przelecieli Aleję, wokół której wznoszono coraz nowe wille przemysłowców, minęli pętlę konnego tramwaju. Krajobraz uległ zmianie, równa zabudowa ustąpiła miejsca drobnym, luźno stojącym domkom przeplatanym ogródkami, sadami, a czasem kępą lasu.

– Nie widzę powozu! – gorączkował się młodzieniec.

– Nie szkodzi, ja go widzę doskonale, skręcił za karczmą, w Lasek Zbójecki.

– To i my skręcajmy.

Prawdę powiedziawszy, dziennikarz nie wyznał wszystkiego, nieznajomą spotkał bowiem parokrotnie.

Pierwszy raz zdarzyło się w operze. Grano Luizję, pierwszą z trzech kompozycji Trylogii limeriańskiej Arnolda Titteza, zwanego niekiedy przez krytykę amirandzkim Wagnerem. Piotr był z Ketty i jej kuzynką, śledził solową arię Wielkiej Alicetty, kiedy usłyszał obok głos narzeczonej.

– A to kto? Cóż za zły gust.

Odwrócił głowę – panna Urtenveld lornetowała przeciwległą lożę, z której ku scenie wychylała się jakaś młoda kobieta. Nawet z tej odległości wydawała się piękna. Kiedy po paru minutach otrzymał lornetkę, upewnił się jeszcze bardziej. Dziewczyna była ubrana rzeczywiście nieco staroświecko. Dekolty i koronki zniknęły z żurnali mód dobre trzy lata temu, ale pal sześć stroje…

– To loża barona Hochfeldssona – mruczała na wpół do siebie, na wpół do swej kuzynki Ketty – ale przecież Hochfeldssonowie od miesiąca są za granicą, czyżby lożę wynajęto pod ich nieobecność?

– W każdym razie, to nie jest nikt z towarzystwa, moja droga – odezwała się kuzynka.

– Jeśli was aż tak interesuje ta kobieta, mogę się dowiedzieć, kto zacz – zaofiarował się Piotr.

Jakoż otworzyły się drzwi na przerwę. Dziennikarz przeprosił panie i podążył na drugą stronę widowni. Miał nadzieję zetknąć się z nieznajomą na schodach, ale jej nie spotkał. Podszedł więc ku wejściu do loży. Zapukał. Bez odzewu. Pchnął drzwi. Zamknięte.

– Szuka pan kogoś? – zainteresował się bileter; znał dobrze Piotra i był mu życzliwy.

– Chciałbym zamienić parę słów z tą panią.

– Jaką panią? – Bileter nastroszył siwe wąsy.

– Z loży numer trzy.

– Loża jest zamknięta, państwo baronostwo wyjechali…

– To wiem, ale przed chwilą widziałem tam młodą kobietę.

– Wykluczone – tym razem głos biletera zabrzmiał nieprzyjemnie. – Loża jest zamknięta, a klucz mam ja. Ale skoro pan tak nalega… – Otworzył drzwi i podniósł purpurową zasłonę. Wewnątrz nie było nikogo. – No i proszę.

Piotr rozglądał się, szukał śladu, zapachu, nie znalazł niczego.

– Ot co. Musiały się panu pomylić loże.

Dziennikarz cofał się zrezygnowany. Naraz drgnął.

– Kurz! – zawołał triumfalnie. – Tu nie ma kurzu, jeśli więc loża jest zamknięta od miesiąca…

– Odkurzamy codziennie całe wnętrze, proszę pana – powiedział bileter.

– Musiała wyjść – rzekł Piotr wróciwszy do Ketty – a ty się czegoś dowiedziałaś?

– Nic. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Dziennikarz został jeszcze chwilę po spektaklu; pytał kasjerów, boyów od lodów i napitków, portierów, również tych od wejścia dla artystów. Nikt nie zwrócił uwagi na Damę w Błękicie. A tuż przeć przerwą wychodziła z teatru tylko jakaś kaszląca staruszka. Nikt więcej Dał więc za wygraną, zapomniał o nieznajomej. Dopiero z początkiem czerwca, biesiadując nad brzegiem Kamienicy z grupą awangardowych malarzy, dostrzegł błękitną zjawę na pokładzie wycieczkowego parowca. Stała samotnie na rufie oparta o reling, a wiatr rozwiewał jej długie, ciemne włosy, kontrastujące ze śnieżną karnacją.

– Patrzcie, bogini – zwrócił na nią uwagę pointylista Rubetti. – Prawdziwa Diana.

– Typ kaukaski! – dorzucił fachowo mistrz kolorytu Santos.

Piotr nie powiedział nic. Pożyczył sobie rower Rubettiego i płosząc wróble i bony z dziećmi przejechał cały park, aby na przystani czekać przybicia parostatku. Ale nieznajomej na nim nie było. Powtórzyła się sytuacja z opery. Nikt nie zwrócił uwagi na piękną kobietę. Pokład rufowy był tego dnia zamknięty dla pasażerów.

– A może szanowny pan widział ducha? – zarechotał wilk rzeczny.

Piotr nie wierzył w duchy. Zwłaszcza gdy tydzień potem ujrzał obraz Rubettiego. Kolorowe punkciki układały się na nim w krajobraz nadrzeczny, parostatek i skrawek błękitu na rufie. Piotr chciał mieć ten obraz na własność, ale Rubetti zasłaniał się brakiem zgody marchanda. ten zaś proponował dużą cenę. Dziennikarz sprzedał książki i parę artykułów, zadłużył się, ale gdy zjawił się z żądaną sumą – handlarz obrazów rozłożył ręce.

– Mieliśmy dziś w nocy włamanie, obraz został skradziony. To dziwna kradzież, nie zginęło nic poza Damą z pokładu.

* * *

Powóz zatrzymał się, alejka kończyła się ślepo w środku Lasku. Piotr spojrzał na Rurytańczyka, ten uśmiechał się.

– Pan mnie oszukał! – krzyknął dziennikarz. – Zgubiliśmy ją!

– Spoko… spokojnie – powiedział cudzoziemiec, a potem z siłą o jaką trudno było go posądzić, wyciągnął młodzieńca z powozu i cisnął na trawę. – Gadaj, co wiesz? – warknął.

Nie przypominał teraz dżentelmena.

– Ależ, proszę pana, ja nie wiedziałem, że jest pan tak zaangażowany…

Cios w żołądek zmusił go do zamilknięcia. Potem Piotr został potrząśnięty jak worek.

28
{"b":"100660","o":1}