Литмир - Электронная Библиотека

– Albo i na zamek!!!

Głosy ucichły, dostrzegli karetę. Tłum rozstąpił się. Z przyzwyczajenia. Tylko śmiech kilku osób dogonił powóz wjeżdżający już w ulicę Stromą.

– Ciekawe, czemu zasłony pospuszczane?

Woźnica świsnął batem, a konie, mimo że pod górę, pomknęły chyżo jak rumaki Apokalipsy.

Jego Eminencja nie wchodził nigdy do pałacu głównym wejściem. Było ono zastrzeżone dla wasali lub gości zagranicznych. Poza tym z zasady nie lubił głównych wejść. Zaraz za bramą skręcał w tajny korytarzyk, którym – unikając oczu ciekawych – docierał aż do luksusowego donżonu.

Tego dnia jednak strażnicy w przyłbicach skrzyżowali przed nim halabardy już w pokoju recepcyjnym.

– Jego Wysokość nikogo nie przyjmuje.

Eminencja wychylił nos z obszernego kaptura i burknął:

– Nie widzicie, durnie, z kim macie do czynienia?!

– Wykonujemy rozkaz. Najjaśniejszy Pan poważnie zachorował.

– Zachorował! – krzyknął dominikanin. – Tym spieszniej ja, jego spowiednik i powiernik, muszę gnać do jego łoża z duchową pociechą i moralnym wsparciem… Przepuśćcie!

– Wykluczone!!!

– W takim razie zawołam waszego komendanta i on każe wam zdjąć przyłbice.

– Uczynimy to z rozkoszą, kiedy tylko wasza wielebność uchyli swego kaptura.

Rozmowa trwałaby zapewne do dnia Sądu Ostatecznego, gdyby nie to, że zdenerwowany inkwizytor wydobył z zanadrza dwa mile pobrzękujące mieszki i rzucił je strażnikom pod nogi. Halabardy rozstąpiły się jak trzciny przed dziobem łodzi.

Donżon wyglądał równie odludnie jak reszta zamku, jedynie z pierwszego piętra dolatywały energiczne odgłosy kucia. Ich epicentrum znajdowało się w sali, w której Renę zwykł był pozować malarzom do obrazów batalistycznych, jakie rozwieszano potem po zamkach i kościołach, a w licznych kopiach również po szkołach, ratuszach i zajazdach. Władca uważał się za bardzo obrazogenicznego. Atoli teraz wszystko wskazywało na to, że wybiera się na wojnę. Stał tyłem w swej szarej tunice podróżnej, a olbrzymi, barczysty kudłacz walił młotem w coś, co przypominało przyłbicę.

Bezgłośny chichot przeleciał przez duszę Inkwizytora. Regent przywitał się nie odwracając głowy. Stwierdził ponadto, że przy kowalu mogą rozmawiać spokojnie, jest to bowiem człowiek niepiśmienny i tępy jak młot, którym się posługuje. Jego Eminencja przyjął informacje do zatwierdzającej wiadomości, nie prosił też władcy, aby wykonał w tył zwrot.

– Czy masz chociaż jedną dobrą wiadomość? – Głos Regenta zabrzmiał miękko, niemal z lękiem.

– Nie mam nic. Nie mam tajnej policji, zauszników, informatorów! Wskutek epidemii na twarzy zbira: SIEPACZ, na twarzy donosiciela: UWAGA, KAPUJĘ. Koniec! Nie mam z kim pracować. Ale nie to jest najgorsze. Dziś jeszcze wszyscy wstydzą się swych twarzy, kryją je… Ale kto przewidzi, co stanie się jutro?… – Tu głos Eminencji załamał się i zadrgała w nim nuta bezradności. – Wiemy, co się stało, ale nie pojmuję, dlaczego?

Regent napiął srebrzystą przyłbicę i odwrócił się. Głos jego nabrał zdecydowanych tonów:

– Postanowiłem. Dziś jeszcze opuszczam zamek. Dokonałem transferu kapitałów, mam zapewniony azyl w Erbanii… Jutro może być za późno. Nie uwierzysz, Ojcze, ale na twarzy własnego pretora przeczytałem rano: PRECZ Z TYRANEM, na twarzy kamerdynera KOMU JA SŁUŻĘ?, a na twarzach fraucymeru… IMPOTENT.

Władca nawet się nie zdziwił. Jego defekt znany był od dawna, chociaż specjalna komórka fabrykowała kawały o niesłychanej wprost jurności monarchy. Mówił więc dalej:

– W powietrzu już czuje się Republikę! I nic nie jest temu w stanie przeszkodzić, zapobiec. Czyż się mylę?

Wielki Inkwizytor nie odpowiadał. Całą swą uwagę skupił na twarzy kowala, zajętego zbieraniem narzędzi i zamiataniem podłogi. Twarz ta pospolita i grubiańska miała jedną niezwykłą w tych dniach cechę. Była czysta. Zauważył to i sam suweren, idąc za wzrokiem dominikanina. Czyżby kowal był zarazoodporny?

– A może jest wierny? – zastanawiali się równocześnie, ale już po chwili zrozumieli bezsens tego stanowiska.

Człowiek wierny (gdyby taki się znalazł) musiałby mieć na twarzy napis: JESTEM WIERNY, a nie świecić czystą gębą…

– Powiedzcie, kowalu – wycedził Inkwizytor – nic was nie swędzi?

– A nic!

– A nie dziwi cię, że wszyscy mają twarze… no, takie pozapisywane, a twoja nie… i jest taka… no, in blanco?

– Nie.

– Mówiłem, tępy a poczciwy – zauważył Regent.

Tu nagle coś dotarło do kowala, bo czochrając się po włosach zagadał nie pytany:

– Przecie więcej ludzi ma nie zapisane gęby. U mnie w chałupie wszyscy: żona, dzieciska.

Wzruszył się władca wiernością kowala i już zamierzał go uściskać, chociaż w przyłbicy szło mu to jakoś nieskładnie, kiedy jaźń Inkwizytora przeszyła genialna myśl. Wszystko było jasne jak słońce. Odsunął kowala i podszedł do Regenta.

– Powiedzcie, Najjaśniejszy Panie, jakie są objawy epidemii?

– No, napisy…

– Właśnie, napisy! A zatem zaraza nie może być zaraźliwa dla niepiśmiennych.

* * *

– Wieczna niech będzie chwała świętego Limeryka, patrona Księstwa! Niewątpliwie to on sam oświecił wątpiące dusze i uratował państwo. Jeszcze raz znalazły się świeże soki, które uniosły wysoko w górę konary monarchii. Poza miejskimi ośrodkami analfabeci stanowili przecież dziewięćdziesiąt procent obywateli. To właśnie oni pod władzą Najjaśniejszego Regenta stawili czoło zarazie. Oni pod sztandarami Świętej Inkwizycji spalili wszystkie księgi i szkoły, zdrapali inskrypcje z murów i nagrobków.

Ludzie z zadrukowanymi twarzami zniknęli szybciej, niż się pojawili. Co sprytniejsi w porę dokonali operacji plastycznych. Niektórym udało się przetrwać nie wychodząc z domów bądź na stałe kryjąc się za czarczafami. Nie minęło 20 lat, a pełne uspokojenie zstąpiło na urodzajne ziemie Amirandy. Młódź wyrosła w owym czasie nie potrafiła już niczego odczytać z twarzy swych nielicznych ojców i dziadków.

Zaraza - jak płomień polewany wodą – skwiercząc gasła i umykała… Wreszcie zanikła. Inkwizycja rozwinęła swe skrzydła szeroko i ojcowsko, a Regent mimo sędziwego wieku mógł w swoim ażurowym donżonie cieszyć się wszystkimi przyjemnościami doczesności. Nadal pławiono czarownice w proporcjach potrzebnych do podtrzymywania żaru ludzkich dusz. I średniowiecze trwało w najlepsze.

Atoli pewnego dnia na pokoje Jego Wysokości wpadł kuśtykający Inkwizytor (podagra uczyniła znaczne postępy). Twarz dominikanina przysłaniała chmura niepokoju. Opadł na ławę i dopiero po wypiciu płynu rzeźwiącego wykrztusił:

– Zaraza!

Regent popatrzył z niedowierzaniem, a w jego umyśle zrodziło się podejrzenie, że na starość Jego Eminencja zwariował.

– Ależ, drogi Ojcze, przecież dzięki twej roztropności od dawna nie boimy się żadnych zaraz.

– Niestety, musi to być jakaś odmiana poprzedniej. Znów na twarzach coraz liczniejszych poddanych pojawiają się wyrzuty.

Władca roześmiał się.

– I co z tego? Choćby się pojawiły u wszystkich, któż może je odczytać?

Inkwizytor przez moment bezdźwięcznie poruszał ustami, a gdy śmiech suwerena ucichł ostatecznie, rzekł:

– Tym razem jest to pismo obrazkowe, Wasza Regencka Mość.

10
{"b":"100660","o":1}