– A zatem – podsumował egzamin Regent – pozostaniesz na mym dworze, Limeryku, z oficjalną pensją, służbą, sekretarzem osobistym. Na wyrost obdarzamy cię orderem mojego imienia i moją łaską.
W pierwszej chwili cudotwórca zamierzał odmówić. Ale po chwili zastanowił się: a dlaczego by nie?
Nie ma co ukrywać, ciążył mu status niezależnego intelektualisty wyklinanego przez aktualne autorytety i prześladowanego przez drobnych urzędników. Pomyślał, że idąc ręka w rękę ze światłym monarchą, mógłby przysporzyć znacznie więcej dobra niż działając w pojedynkę, że z wyżyn stopni tronowych częściej będzie mógł zapobiegać złu.
A oficjalne uznanie? Cóż, był tylko człowiekiem – pańska łaska, order… Nieważne, że wyższe odznaczenia nosili królewscy koniuszowie i szatni… W końcu każdy lubi być ceniony, chodzić w atłasach i mieszkać w dobrze opalanych wnętrzach, w których nie ciągnie od polepy jak
w eremie, a smród tłumią importowane perfumy.
Przez trzydzieści lat służył ludziom, najczęściej anonimowo, rzadko spotykał się z uznaniem i wdzięcznością. Teraz to wszystko miało się zmienić.
W końcu, jak długo można być partyzantem? Należał mu się raczej status kombatanta. Niech teraz inni idą w teren, młodzi, niedoświadczeni jeszcze cudotwórcy, niech narażają się, odmrażają, biorą wciry i giną zapoznani. On swoje odsłużył, frycowe tysiąckroć zapłacił.
Wyprostował się tedy i czując, jak go otacza aura poważania i splendoru, powiódł wzrokiem po sali – wszędzie schylone głowy dworaków, tu i ówdzie golone tonsury prałatów. Wpadając w pewien rodzaj błogostanu, rzekł:
– Niech będzie moja strata. Akceptuję waszą propozycję, Najjaśniejszy Panie.
Tak ostał się Limeryk na dworze. Zresztą, ze względu na polecenia wydane wcześniej strażom nie miał większego wyboru. Trudno mówić, że nie spędzał swego czasu pożytecznie. Rano przyjmował lud w dworskiej poliklinice, w południe zabawiał Regenta sztuką dla sztuki, później w kuchni przygotowywał uczty z niczego, wieczorami zaś, gdy uczty zamieniały się w orgie (czego – choć niewierzący, ale praktykujący -akceptować nie mógł), oddalał się w zacisze swych apartamentów, by pracować nad wynalazkami tak pożytecznymi, jak trutka na karaluchy, pudło do przenoszenia obrazów na odległość, czy przeciskacz przez ściany ceglane z zaprawą wapienną.
Minęło parę lat. Limeryk nadal znajdował się w dobrej kondycji, choć tak zaprzątnęła go praca, że praktycznie przestał zwracać uwagę na otoczenie. Nawet gdy obnoszono go po mieście w czasie dorocznych Mirakulalii, obojętny na wiwaty tłumów mruczał do siebie jakieś formuły, typu: E = mc2 i inne bardziej skomplikowane. Jego sekretarz odczytywał mu co rano pisma dziękczynne z kraju i ze świata oraz dane statystyczne o zbawiennych skutkach jego cudów.
Aż pewnego dnia, kiedy zajmował się skomplikowanym zleceniem, jakim było pozbawienie ludzi życia w momencie, gdy pomyślą któreś ze słów zakazanych (Regent twierdził, że jest to problem czysto teoretyczny, względy humanitarne nie dopuściłyby przenigdy do wdrożenia go w praktyce!), na blat jego sekretarzyka wgramolił się krasnoludek.
Limeryk zauważył go, ale zignorował, w istnienie krasnoludków bowiem również nie wierzył, tak że karzełek musiał dopiero ugryźć go w paluch, żeby myśliciel zareagował.
– Co robisz, Homunculusie?! – zakrzyknął.
– Proszę mnie nie obrażać – najeżył się malec – jestem krasnoludkiem naturalnym i w żadne naukowe pochodzenie wrobić się nie dam.
– Krasnoludki nie istnieją i wystarczy przeczytać choćby Cuviera, aby przekonać się, że niemożliwe jest istnienie istoty człowiekopodobnej, inteligentnej o tak nikczemnych gabarytach.
– Nie przyszedłem tu rozmawiać o mnie, tylko o tobie – warknął ten, którego nie powinno być. – Chcę ci otworzyć oczy.
– Jeszcze ich nie zamknąłem – odciął się lakonicznie Limeryk.
– Ale niczego nie widzisz. My, krasnoludki postępowe, jesteśmy tym stanem śmiertelnie zafrasowane. Czy zastanawiałeś się, komu właściwie służysz?
– Ludziom…
– Ludziom Regenta, mówiąc ściśle. A wiesz, jakie jest wykorzystanie twoich wynalazków?
– No, w zasadzie…
– Przenikator wykorzystują kapusie w kazamatach inkwizycji. Czapka niewidka służy szpiclom, kije samobije wprowadzono masowo w szkolnictwie, siedmiomilowe buty poszły dla armii pacyfikującej górskie wioski. Na szklanej górze jest więzienie stanu, sztuczne złoto
niszczy pieniądz w krajach ościennych, a eliksir prawdy używany jest przy torturach…
– Niemożliwe!
– Idźmy dalej. Twoi pacjenci! Ten tłoczący się w przychodni przaśny
lud. Nie wiesz, że to wyłącznie przebrani zausznicy, dworacy i ich rodziny
oraz bardzo nieliczna garstka słono opłacających się obywateli?
– Moje usługi świadczę gratis.
– Ty może tak, ale nie służba wprowadzająca. Zresztą, nie koniec na tym. Twoje wypowiedzi i zdania powyrywane z kontekstu służą uzasadnianiu najbardziej głupich posunięć, bywają parawanem korupcji i zbrodni… Czy ty tego wszystkiego nie widzisz, czy tylko nie chcesz zauważyć?
Cudotwórca ukrył twarz w dłoniach i milczał. Nagle stwierdzenia karzełka potwierdziły wszystkie jego własne wątpliwości, różne drobne, dotąd nie sumowane spostrzeżenia. A karzeł ciągnął:
– Oczywiście, otrzymujesz nagrody, jesteś chwalony, łaskotany pochlebstwami. Ogłoszą cię nawet świętym…
– Co?! – Limeryk poderwał się na równe nogi. – Ja? Nie wierzę!
– Chodź tedy za mną – poradził krasnal. – Świątynia jest już prawie ukończona.
W owych czasach wzniesiony na wapiennym wzgórzu kasztel nie był jeszcze tak rozległym kompleksem, w jaki zmieniły go następne wieki. Stał monarszy donżon i świątynia, przeważały jednak zabudowania drewniane, fortyfikacje drewnoziemne, skomponowane dość chaotycznie, tak że stajnie i kurniki mieszały się z koszarami pretorianów, dormitoriami paziów, czy bungalowami fraucymeru. Biblioteka, obok której urzędował cudotwórca, mieściła się za kuchniami w północnym skrzydle kompleksu. Postępując za karzełkiem, Limeryk skierował się ku południowi, gdzie wzgórze gwałtownym uskokiem opada ku rzece lśniącej teraz w księżycowej poświacie srebrzystą łuską.
Między dwoma wielkimi głazami krasnoludek wskazał ciemnawy otwór, po czym zapalił przyniesione łuczywo. Schodami wykutymi w wapiennej skale zeszli kilkadziesiąt metrów i ich oczom ukazała się grota poszerzona ludzkimi rękami, przechodząca w obszerną świątynię, której fasada, po odkuciu zewnętrznej warstwy skały, miała się otwierać ku rzece.
– Sancti Limeri templum – powiedział pobożnie kurdupelek.
W słabym świetle kaganka wszystko wydawało się jeszcze większe, choć i tak było ogromne. Mozaiki w prezbiterium ukazujące dwanaście głównych cudów, freski pozłociste wewnątrz kopuły, przedstawiające Limeryka na lunchu u Trójcy Świętej, wreszcie w środku transeptu
ogromny chryzelefantynowy posąg nadnaturalnych rozmiarów. Święty in spe załamał ręce.
– Po co oni… po co oni to wszystko robią? Jestem człowiekiem nauki, cudów nie ma, są najwyżej zjawiska niewytłumaczalne na aktualnym poziomie wiedzy, na przykład… twoja miniaturyzacja. Kiedy oni zamierzają to otworzyć?
– Po twojej męczeńskiej śmierci – bez ogródek stwierdził mały cicerone.
– Po mojej… jak oni to sobie wyobrażają?
– Obejrzyj tryptyk w bocznej nawie… Jest tam całe misterium martyrologiczne.
– Ale ja nie chcę, ja się nie dam! Potrafię się obronić!
– Nie za bardzo. Według zaakceptowanego planu, poniesiesz śmierć z rąk oszalałych z występku bachantek królewskiego burdelu, gdy udasz się tam nauczać. Kobiet przecież nie zamienisz w kamienie ani w żaby! Regent wie, żeś dżentelmen… A może chcesz zobaczyć pracownię rzeźbiarską?
W bocznej jaskini leżały hałdy gliny, a obok stały już setki, a może tysiące maleńkich i większych figurek Limeryka z nakrytą głową lub czapką w ręku. Jedne schły, inne czekały na wypalenie, jeszcze inne podlegały złotniczej obróbce…