W tym celu zeżarł tonę siarki, popił nie przegotowaną wodą z rzeki Kamienicy… Ale nie pękł. Może użył niewłaściwych proporcji. Mieszanka wzdęła go jeno, uniosła w powietrze jak balon i na zasadzie odrzutowca przepędziła hen, hen poza górami, poza lasami, wymiarami i czasami, aż gdzieś do starożytnych Chin.
Tam się na nim poznali. Jednak to już całkiem inna historia.
Cudów Nie Ma
Zanim został świętym, był zagorzałym ateistą. Możliwe, że pozostał nim do końca życia, a nawet po śmierci. Prawdopodobnie z tego powodu Limeryk – choć nieoficjalnie patron Amirandy, bohater olbrzymiej liczby podań oraz materiał na nieprzebraną ilość relikwii, z których po złożeniu razem można by zbudować wieloryba – nie doczekał się oficjalnej kanonizacji. Bo choć świątobliwe życie prowadził i cudów rozlicznych dokonywał, pozostał niepoprawnym materialistą dialektycznym.
Być może, w innej epoce zostałby uwieńczony laurem, trafił do Akademii Nauk, Panteonu lub egzekutywy, aliści przypadło mu żyć w szczytowym okresie mroków średniowiecza, gdzie nawet dzieci robiono po ciemku i jedyną iluminację stanowiły stosy z czarownicami.
Czy zatem ów pochodzący z Irlandii mąż też był czarownikiem? Owszem, spotykał się z takimi pomówieniami, raz nawet zaszczycił sobą stos w jakimś prowincjonalnym grodzie, ale bez rezultatów, był niepalny, a jak wykazały próby pławienia, również impregnowany.
Dziś zapewne nawet w Amirandzie okrzyczano by go kosmitą, ale wówczas, w dobie zabobonu i rozpanoszonych guseł…?
– Święty! – mówili o nim nawet koledzy po fachu, którzy dokonywali niemałych wysiłków, aby sami mogli na to miano zasłużyć.
Gwidon Ławnik spędził czterdzieści osiem lat pod ławką Wielkiego Trybunału, Albert Płetwonurek przez jedenaście lat nie opuścił dna królewskiego stawu, oddychając przez jedną rurkę, a odżywiając się przez drugą, Witalis wskoczył do tygla, w którym odlewano wielki dzwon, co nie zaszkodziło odlewowi, w przeciwieństwie do Witalisa, a Eurydyka Rudowłosa zjadła w ciągu pięciu lat, dla umartwienia, własne kończyny. I niestety, nikomu z nich się nie powiodło. Bywało, że anachoreta Eutanazy wchodził na Wielką Górę za Regentsburgiem i wołał rozpaczliwie: – O Panie, dlaczego nie dajesz nam mocy czynienia cudów, a jego – choć nie wierzy – wspierasz?
I ponoć raz rozwarła się opona chmur, a głos miękki, męski, spokojny odpowiedział:
– Bo go lubię!
Nie ma powodu powątpiewać w tę historię, byłby to w końcu niezbyt odosobniony przypadek sympatii bez wzajemności.
Przekazy nie zostawiły dokładnego opisu Limeryka, toteż w sprzedawanych na odpustach obrazkach panują karygodne rozbieżności. Raz jest to wychudły pustelnik w stylu El Greca, kiedy indziej uduchowiony cherubin z ceglastymi wypiekami na policzkach. Były też wypadki dorobienia aureoli do pochodzących z XX-wiecznego przemytu konterfektów Marksa i Engelsa, ale ich kolportaż został zakazany oficjalną bullą regentsburskiego patriarchy.
Moim zdaniem, był to łysiejący jegomość w średnim wieku, o aparycji przeciętnej, schludny i opanowany, bez szczególnych oznak charyzmy czy innych stygmatów. Tak należy wnosić na podstawie szczegółowego raportu, jaki pewnego dnia przedłożył regentowi Rodrygowi jego zausznik do spraw wewnętrznych… Limeryk przebywał wtedy w Amirandzie od trzech lat w swym świeckim eremie, do którego się schronił przed natarczywością ludzką i w obawie przed zgubnymi wpływami popularności.
Jego szczególne predyspozycje ujawniły się jeszcze w rodzinnej Irlandii w wieku dojrzewania. Kiedy inni chłopcy włazili na drzewa, on lewitował, gdy rówieśnicy skazani byli na uciążliwość podpowiadania, on czytał odpowiedzi z zamkniętych książek, rychło i trochę wbrew sobie posiadł umiejętność telekinezy, a także objawił niezwykłe umiejętności lecznicze.
W owym czasie przez dziurę czasową, którą wytworzył 11 lutego 1988 roku wybuch bomby zmajstrowanej dla IRA przez jednego z naukowców, przedostała się w irlandzką przeszłość pewna liczba książek o tematyce laickiej wraz z ich właścicielem, aktywistą-materialistą, a także odrobina sprzętu laboratoryjnego, co doszczętnie pokiełbasiło w głowie wczesnośredniowiecznemu żakowi.
Aktywista długo nie pożył, ale co przekazał młodemu chłopakowi, pozostało.
Najsampierw próbował za pomocą cudów dokonać rewolucji naukowo-technicznej, a gdy się to nie powiodło, zwrócił się ku własnemu wnętrzu, kontemplacji, medytacjom, z których wyrwała go jedynie potrzeba służenia ludziom. Toteż dreptał po bezdrożach ówczesnej Europy, dokonując rzeczy miłych a pożytecznych, aż wreszcie inną dziurą czasoprzestrzenną dostał się do Amirandy.
Osobiście nie był człowiekiem szczęśliwym – czynił wszak cuda, w które nie wierzył. To znaczy, ciągle usiłował znajdować dla nich jakieś naukowe wytłumaczenie.
Ale jak wytłumaczyć nauczenie krowy mówienia cycerońską łaciną czy powstrzymanie fali powodzi, aby umożliwić ratunek gromadce uciekających pacholąt?
Kiedy jednak jego sława w którymś okręgu stawała się zbyt wielka i zbyt niebezpieczna, przenosił się do innego, aż osiadł w pustelni -nazwał ją Imperatywem Kategorycznym – do której wrzosowiska, bagna i skały dopuszczały tylko nielicznych, naprawdę potrzebujących: czy to żywej wody, czy eliksiru młodości, czy duchowego pocieszenia.
Cudotwórstwo jest bowiem zawodem nie tylko trudnym, ale i ryzykownym. Rzadko, bowiem zdarza
się klient z żądaniami tak umiarkowanymi, jak pozbawienie kołtuna, wygrana na loterii czy zmiana pogody. Przede wszystkim żądano, aby Limeryk nie czynił dobrze sąsiadowi – zleceniodawcy albo zgoła mu szkodził. Oczywiście, jako szermierz dobra cudotwórca reagował na takie prośby gwałtownym oburzeniem.
Nigdy za to nie brakowało niezadowolonych. Rodziny wskrzeszonych zmarłych, po pierwszym paroksyzmie radości, zaczynały boleć z powodu utraty spadku, często już podzielonego, i nieraz prosiły o odwołanie cudu, choć nadaremnie. Co noc nad pustelnią robaczki świętojańskie składały się samoczynnie w neon: „Reklamacji nie uwzględnia się".
Przeciwko „stoliczkom nakryj się", którymi obdarzał hojnie nędzarzy, protestowali restauratorzy; próżno pustelnik tłumaczył, że taki stolik nakrywa się, ale wyłącznie według menu baru mlecznego. Narzeczeni, którzy dzięki interwencji Limeryka szczęśliwie dotarli do ołtarza, oczerniali go później w sprawach rozwodowych…
Mnożyły się też konflikty na styku święty – administracja. Po pierwsze, eremita nie był zrzeszony w Międzynarodowej Federacji Magów, Szamanów i Cudotwórców, co zrozumiałe, ponieważ kuglarstwem gardził. Ale nie należał także do Samorządnej Unii Na Rzecz Świata Metafizycznego, grupującego stażystów i kandydatów na błogosławionych, a to już należało do poważnych niedopatrzeń.
Nic dziwnego, że nękała go Prefektura Prowincji, domagając się przedłożenia uprawnień cudotwórczych, oraz Poborcjat Podatkowy. Okazało się, że czynienie dobra jest znacznie wyżej opodatkowane niż wyrządzanie zła. Zło bowiem – jako rzecz szkodliwa – podlega rozmaitym ulgom, choćby ze względu na uciążliwość dla zdrowia. Dobro natomiast obciążane jest domiarem od wzbogacenia, podatkiem od luksusu, nadto daniną dochodową, obrotową i wyrównawczą.
Ledwo wygrzebał się z owych płatności, zresztą cudem, kiedy dopadło go kategoryczne wezwanie na dwór do Regentsburga. Oczywiście, mógł zamienić wysłanych laufrów w wieprze, a samemu przejść po wodzie do ościennego królestwa Alergii, ale Limeryk należał do legalistów. Toteż przebrał się czysto i pospieszył na wezwanie władzy.
Możemy sobie wyobrazić tę scenę. Migotliwe płomyki świec, regent Rodryg, wyniosły, ale zakłopotany, garstka najbardziej zaufanych z zaufanych, a po drugiej stronie – uprzejmy pięćdziesięciolatek o wyglądzie niższego urzędnika. Spotkanie miało wszelkie cechy
egzaminu testowego. W ciągu kilkunastu minut Limeryk zgasił wzrokiem wszystkie czterdzieści sześć świec wielkiego żyrandola, przerżnął wzrokiem na pół żelazną skrzynię z zamkniętą wewnątrz dworką, a potem złożył i jedną, i drugą, tak że działały jak nowe.