Литмир - Электронная Библиотека

Piotr znakomicie nadawał się na krótką miłostkę. Lubiła takich lekko ciapowatych, życiowych niedorajdów. Zakochiwali się gwałtownie, dawali sobą kierować, a miłość odbierała im zazwyczaj resztki rozsądku.

Trzy puknięcia w drzwi. Eleganckie, nienatarczywe, ale znaczące.

– Proszę, niech pan wejdzie – powiedziała kończąc się ubierać Hawa.

* * *

Spotkania trwały zawsze trzydzieści minut. Piotr zresztą był człowiekiem zbyt dobrze wychowanym, aby nalegać na dłużej. Akcja kolejnych odsłon rozwijała się powoli, rzekłbym, nawet bardzo powoli.

Pierwszego wieczoru dziennikarz dostąpił ledwie ucałowania dłoni pięknej Ormianki (występującej zresztą pod zeuropeizowanym imieniem Ewa), drugiego wieczoru na pożegnanie obdarzyła go soczystym, głębokim, wilgotnym jak owoc dojrzałej brzoskwini pocałunkiem, gdy zaś nadeszła trzecia wizyta… Ale po kolei. Po każdej z dwóch pierwszych wizyt, które zakończyły się na krótko przed północą, Erdon biegł do hotelu „Złoty Indor" i – jak ustalili to w dżentelmeńskiej umowie – składał raport majorowi Williamsonowi.

Między obu panami stanął bowiem ciekawy pakt. Pracownik tajnej służby zdradził Piotrowi miejsce pobytu Hawy, ten zaś miał informować o rozwoju flirtu. Upokarzające, ale jeśli nie istniała inna metoda…

– I pamiętaj, młody człowieku, zimna krew, nieustannie zimna krew – instruował major. – Domyślam się, że dziewczyna idzie do głowy jak młode wino, ale pamiętaj, że ta nalewka ma blisko sześć tysięcy lat.

– Nie wierzę panu, to autentycznie młoda kobieta, wdowa, zwierzyła mi się, że jest bardzo samotna, odkąd trzy lata temu jej młody mąż poległ w pojedynku. Pan mi opowiada legendę, a Ewa ma najwyżej dwadzieścia osiem, no, trzydzieści lat.

– Mówią, błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli, ale najwyraźniej pan się do nich nie zalicza - westchnął Williamson – proszę jednak posłuchać mej rady…

Ewa (Hawa?) oczekiwała tym razem w peniuarze, biały szlafroczek odsłaniał więcej, niż zasłaniał, a rozpuszczone włosy okalały ją iście monarszym płaszczem. Jeśli dotąd wyglądała przepięknie, tego wieczora wrażenie było oszałamiające. Piotr ucałował alabastrową rękę i przypadł do kolan. Całując uczuł drżenie przebiegające przez jej skórę.

– Jest moja! – pomyślał.

Weszła pokojówka wnosząc herbatę. Erdon spłonął rumieńcem i poderwał się z kolan. Ewa uśmiechnęła się z pobłażaniem. Pokojówka pokręciła się chwilę, po czym znikła. Piotr znów podskoczył ku ukochanej z rączością charta. Podała mu usta, jej oczy rozszerzyły się,

upodabniając do dwóch księżyców. Dziennikarz czuł, że traci resztki

panowania nad sobą, jego dłoń przesunęła się po szyi, ramionach i wyłuskała pierś jędrną, z zawadiacko sterczącą sutką. Pod peniuarem Ormianka była absolutnie naga. Wygrywając na piersiach kobiety melodię triumfującej miłości, Piotr nie zapomniał o akompaniamencie. Druga, wyćwiczona w tej materii ręka, opuściła się ku brzuchowi, płaskiemu i twardemu jak skóra na murzyńskim bębnie, ku udom delikatnym i drżącym, które otworzyły się nagle jak śluza na kanale im. Romana III. I już, już staccato utworu zamienić się miało w furioso, gdy zabrzmiało jak krakanie białego kruka: puk, puk, puk do drzwi.

– Nie potrzebujemy nikogo! – syknął.

– Zamówiłam dla nas szampana z najlepszych winnic Montanii – Ewa odsunęła się lekko i przepraszająco uśmiechnęła.

Kelner uwinął się gładko, nalał jak trzeba, po czym umieścił butelkę w wiaderku z lodem i oddalił się, puściwszy Piotrowi wymowne oko, pełne szczerej męskiej solidarności.

Ormianka wstała.

– Napijmy się – powiedziała unosząc kieliszek.

Dziennikarz wychylił trunek duszkiem i opadłszy kolanami na dywan z fok nordlandzkich, zanurkował w zarośla peniuaru…

– Ty wariacie, ty narwańcu! – śmiała się kobieta; głos miała wysoki, dźwięczny, bez cienia cudzoziemskiego akcentu.

– Telefon! A niech to szlag!

To do ciebie, Piotrze. – Mówiłeś komuś, że tu będziesz…?

– Tylko koledze z pracy – bąknął zawstydzony – ale nie wspomniałem u kogo będę, naturalnie…

– To chyba właśnie ten kolega – oddała mu słuchawkę.

– No i jak tam, pamięta pan, co radziłem? – Głos majora, choć z założenia miły, brzmiał teraz dla Piotra jak lubieżne mlaskanie.

– Odczep się pan ode mnie! – wrzasnął.

Potem wyszarpnął kabel ze ściany, zamknął drzwi na zasuwkę i oszalały z namiętności skoczył ku Ewie. Ta wywinęła się zwinnie, pozostawiając w jego ręku szlafrok, padła na łoże pokryte purpurową kołdrą. Leżała teraz prowokacyjnie wygięta jak sam grzech. Piotr osunął się obok niej. Znów zwód!… Ale już, już była w jego rękach tak blisko, tak nieprawdopodobnie…

– Przepraszam – jęknął nagle Erdon.

Ewa zauważyła, że raptownie pobladł, cofnął się i usiadł na skraju łoża.

– Młody kelner – przemknęło jej. – Nim doniesie, rozleje. – Nie powiedziała nic, tylko z czułością przytuliła jego głowę do piersi.

Następne dziesięć minut było więcej niż głupie, mimo że Hawa wykazała moc cierpliwości i doświadczenia. Otuliła się peniuarem. powtórnie nalała szampana, zapytała o pracę w „Amiranda Kurier". Palący wstyd zaczął z wolna ustępować.

Na ratuszowym zegarze wybiła północ. Ormianka nagle zmieniła ton.

– Musisz już iść, jest bardzo późno…

– Chciałbym zostać – powiedział płaczliwie, chyba miał zresztą łzy w oczach.

– Będę czekała cię jutro, o tej samej porze – rzekła i pocałowała go, a był w tym pocałunku ogień wulkanu Regencka Sopka i głębia Rowu Meranijskiego – będę czekała – powtórzyła.

Sam nie wiedział, jak znalazł się na korytarzu, półprzytomny, spocony, wściekły. Miał ochotę rozbić głowę o którąś z marmurowych kariatyd podpierających sklepienie. I wtedy przypomniała mu się rada Williamsona. Skręcił w poprzeczny korytarz i otworzył balkonowe okno. Wyjrzał na ulicę, nie przechadzał się po niej nawet pies z kulawą nogą… Z balkonu prowadził szeroki gzyms. Erdon nie uprawiał nigdy alpinizmu, ale zrobienie paru kroków z możliwością chwycenia się po drodze rynny i piorunochronu nie należało do trudnych ewolucji. W kotarze zasłaniającej okno apartamentu Ewy znalazła się wystarczająca szpara. Kiedy dotarł do punktu obserwacyjnego, kobieta znajdowała się w środku pokoju, tańczyła. Naraz chętka straszna zdjęła Piotra. A wypchnąć tak kolanem okno do środka, skoczyć, przytulić!

Tańcząca zakasłała. Dziennikarz uniósł głowę. Nie podobał mu się ten kaszel. Zatrzymała się w pół kroku, wtuliła głowę w dłonie. Znów rozległ się ni to kaszel, ni to szloch. Chrapliwy, nieprzyjemny, starczy. Zmiany zachodziły szybko, coraz szybciej. Plecy nagiej damy zgarbiły się nagle, skóra straciła połysk, sflaczała, włosy jakby pod wpływem odczynnika chemicznego raptownie straciły barwę, nogi ugięły się, jakby całe ciało przycisnął pneumatyczny zgniatacz…

Zawodząc, Hawa odwróciła się do lustra i Piotr zobaczył jej profil. Nos zagięty jak dziób drapieżnego ptaka, bezzębne wargi…

Erdon puścił parapet, nogi straciły oparcie na gzymsie, runął w dół…

* * *

– Teraz już chyba wierzysz. – Major Williamson opiekuńczym gestem mamki wlewał do ust młodego dziennikarza aromatyczny rum z Wysp Subordynacji. – Dziękuj Najwyższemu, że wszystko przewidziałem, ustawiłem nawet ten wóz z sianem pod oknami Hawy, abyś spadając nie skręcił karku…

– Dzię… dziękuję – bełkotał Piotr. Zęby mu jeszcze szczękały na myśl, że do transformacji Ormianki mogło dojść w trakcie miłosnego zespolenia.

– Poznałeś jeszcze jedną tajemnicę tej damy. Jest nieśmiertelna, to prawda, ale jednak troszeczkę się starzeje. Za Klaudiusza wyglądała zapewne jak całkiem nieźle zachowana sześćdziesiątka, ale dziś to już ruina…

– Ale przecież widziałem! Chwilę wcześniej!

30
{"b":"100660","o":1}