– Niewiele tu się zmieniło. Właściwie nic.
Malcon poprawił worek na plecach i spojrzał na Pashuta. Jak wszyscy czuł ogromne pragnienie, jak wszyscy szedł pieszo, krótko tylko odpoczywając na jednym z dwóch pozostałych po wyprawie na Zacamela koni. Wyszli już z pasma gór, zostawiając tam, na szczycie kamiennego pala, z którego oglądali przed kilkoma dniami Mleczny Pierścień, czarne, twarde, jak wyciosane z jednego kawałka bryletu ciało Hoka Loffera, pogrzebane pod stosem pracowicie wzniesionych na szczyt kamieni.
– Masz rację – powiedział. – Właściwie: trochę tylko racji. Owszem, nadal sypią się na nas cypry i inne świństwa, ale to są teraz tylko zwierzęta, którym nikt już niczego nakazać nie może. Trzeba je tylko wytępić i już. Ale za to posłuchaj – przekrzywił głowę i podniósł do góry palec.
– Aha! – oczy Pashuta rozszerzyły się ze zdziwienia. – Nie słyszałem wcześniej tego ptaka.
– Bo go wcześniej nie było. Dopiero dzisiaj rano usłyszałem pierwszy raz jego śpiew. To znak, że z Yara spływa trucizna.
– Tak – Pashut zatrzymał się. – I dlatego nie nazywaj tej ziemi więcej Yara. To była kiedyś i znowu jest kraina Edlayae. Musimy sobie przypomnieć tę nazwę.
Malcon kiwnął głową i poprawił znowu swój worek, był lżejszy niż bagaż pozostałych, ale i tak pasy wżynały mu się w ramiona. Lewą ręką szarpnął troki układając je równo na piersi, i, przy okazji, kolejny raz obejrzał swoją dłoń. Aż do nadgarstka była kredowo biała. I wyglądało na to, że nigdy już nie odzyska swego naturalnego koloru.
Dwaj strażnicy Pia przybiegli równocześnie. Musieli spotkać się w korytarzu i wymienić nowinami, bo ich podniecone głosy od dłuższej chwili dudniły za drzwiami, po raz pierwszy, od kiedy Den pamiętał, mącąc tak bezczelnie ciszę Greez.
– Borda nie działa! – krzyknął starszy z Pia. – Nie możemy zjechać do stajni!
– A z wartowni na dole dobiegają jęki! – szybko dodał drugi.
Den kątem oka zauważył, jak zatrzepotały mu dłonie, zupełnie niezależnie od reszty ciała.
– Moc – szepnął.
Poczuł parzącą obręcz ściskającą gardło.
– Co robić? – zapytał starszy Pia. – Szybko!
– Moc zniknęła. – powiedział Den patrząc w ścianę. – Rozumiecie? – popatrzył na obu strażników. – Moc trzymała we śnie Tiurugów i moc Magów napędzała bordę. Nie ma jej – powiedział zdziwiony. – Nie maaa! – wrzasnął dziko i mocno trącił w ramię młodszego z Pia. – Zwyciężyli Magów! – trzepnął z całej siły Pia w ramię, aż zabolała go ręka. A tamten wcale się nie obraził.
Bagno obniżyło swój poziom o wysokość rosłego mężczyzny, teraz ścieżka wiodąca z jaskiń Pia do miejsca pozyskania drewna i owoców wysuwała się wyraźnie nad powierzchnię parującego szybko bagniska. Król Pia, Jargal, stał otoczony świtą i wpatrywał się w skorupę, jaką pozostawiło po sobie cofające się, wysychające bagno. Oderwał wzrok od szarej, popękanej płaszczyzny i rozejrzał się po otaczających go mężczyznach.
– Zabraniam wam powtarzać to, co powiem, komukolwiek, dopóki sprawa nie wyjaśni się do końca, ale nie jestem Pia, jeżeli im się nie udało. I nie jestem Pia, jeżeli nie zedrę skóry z każdego, kto powie to komukolwiek w jaskiniach. Muszą wytrzymać jeszcze kilkanaście dni. Jasne? – krzyknął groźnie.
Członkowie świty odwrócili spojrzenia; tylko po części było to spowodowane groźnym tonem głosu króla, bardziej zależało im na tym, żeby nie musiał się wstydzić swych łez.
Dwaj ostatni jeźdźcy dużego oddziału Pia trzymali w rękach chudnące w oczach worki z ognistym proszkiem – sypał się szeroką strugą na groblę z madakami. Gdy Malcon i reszta oddziału wjechała na twardy grunt, Pashut zeskoczył z wierzchowca i szybko wykrzesał ogień. Prawie w mgnieniu oka cała grobla pokryta wiciami stanęła w ogniu.
– To je oduczy panoszenia się – powiedział mściwie Pashut. – Muszą się oswoić z końcem swojego panowania.
Zostawili za sobą płonącą groblę i skierowali się nad wodą w kierunku bramy do Yara. Ziga biegła przodem, ale teraz nie węszyła i nie wyszukiwała niewidzialnej, bezpiecznej ścieżki jak to czyniła pięć kwadr temu. Łąka, pokryta wówczas dziwnymi, czarnymi kwiatami, stała się plątaniną brunatnych śliskich łodyg. Ostry zapach wisiał w powietrzu.
Milczeli.
Powiedzieli już sobie wszystko. Pashut z dwudziestoma Pia udawał się na dwór Malcona, nie mówili tego głośno, ale obaj spodziewali się, że czekają go kłopoty związane z objęciem tronu. Po koronacji mieli udać się na poszukiwania Enda, naród Hoka miał wrócić na swoje ziemie, odnaleźć swoje ziemie, odnaleźć swoje miejsce, odzyskać wiarę w życic, odrodzić się, tak jak chciał tego ich król.
Powiedzieli już sobie wszystko. Wiedzieli wszystko. Prócz jednego: jak zamknąć bramę do Yara bez Gaeda.
Pasmo ponurych gór, niezmienione, spiętrzało się po prawej stronie, ale nie było oślepiającej jasności ani zwid i majaków. W pewnej chwili, gdy ścieżka skręciła w prawo i spodziewali się zobaczyć kolejne pasmo gór, te nagle opadły do wysokości zwykłych wzgórz i zamiast bramy z dzwoniącymi kolumnami zobaczyli szeroką kotlinę pokrytą młodą trawą.
Malcon zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia Pia poszedł do przodu z Zigą przy lewej nodze. Odszedł kilkadziesiąt kroków, a Pashut podniósł dłoń, zakazując tym gestem przerywania ciszy. Malcon Dorn, Malcon Biała Dłoń, niekoronowany król Laberi, zatrzymał się w miejscu, gdzie niedawno lekkomyślny, zapalczywy młodzieniec wjechał do krainy zła, mając u boku ułomek miecza, a w sercu chełpliwą wiarę, że uda mu się zło pokonać. To nie miało sensu, to się nie mogło udać. Teraz już wiedział, że nie miał prawa wierzyć w zwycięstwo i że nie dokonałby tego, gdyby właśnie tak naiwnie nie uwierzył w swoją siłę. I gdyby – jak powiedziała Ogiana – nie pomógł mu ten nieznany człowiek z nieznanego czasu.
Lewą ręką uniósł prawe przedramię i uwolnił je z temblaka. Zerwał chustę i odrzucił ją daleko od siebie. Położył dłoń na głowie wilczycy i pochylił się, żeby spojrzeć jej w oczy. Grzywa gęstych włosów opadła mu na oczy. Było w niej kilkanaście zupełnie białych pasemek.
Mike wszedł jeszcze raz do sypialni. Rozejrzał się, sprawdzając czy zabrał już wszystkie bagaże. Otworzył szafę, przejrzał szuflady, przystanął chwilę przed toaletką. Przypatrzył się odbiciu w lustrze, przeczesał palcami gęstą czuprynę. Z niedowierzaniem, pokręcił głową, dostrzegając wśród włosów kilka białych pasemek.
Z dołu dobiegały, mieszając się ze sobą, głosy Helen i gospodarzy, nawoływania dzieci. Mike zamierzał już do nich dołączyć i zakończyć rytuał pożegnania, wyszedł na schody, ale jeszcze raz zawrócił. Skradając się niepotrzebnie na palcach dotarł do gabinetu Paula. Wśliznął się cicho do środka, zamknął za sobą drzwi i podszedł do niewielkiej, oszklonej szafki. Wyjął z niej spore pudło, obciągnięte wytartą skórą. Delikatnie położył je na blacie stołu i wsuwając palec pod jeden z narożników uruchomił mechanizm. Wieko odsunęło się na bok. Mike otworzył skrzynkę. Stał zamyślony, wpatrując się w purpurowy plusz wyścielający kasetę, Wymodelowane, puste wgłębienie, pasowałoby do rękojeści dużego miecza, ale urywało się nagle, jakby przeznaczone dla broni z ułamanym ostrzem. Usiłował przypomnieć sobie coś, co zapomniał, czego nie zrobił, co tkwiło w nim jak źdźbło suchej trawy za kołnierzem koszuli.
„Po diabła ja tu przyszedłem?” – pomyślał. Zamknął skrzynkę i ponownie umieścił ją za szkłem. Drgnął, słysząc głośno wykrzykiwane swoje imię. Wymknął się szybko na korytarz i już ze schodów zawołał:
– Idę, idę!
Chwilę później uśmiechał się mile, całował i wymieniał uściski dłoni. Poklepywał Paula po ramieniu i umawiał na spotkanie, usiłując jednocześnie pozbyć się dręczącego uczucia. Zamieszanie wywołane przez dzieci i psa nie sprzyjało głębokim rozmyślaniom. Potrząsnął głową i zapełnił płuca świeżym, leśnym powietrzem.