Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Widzisz te iskierki? – Pashut wyżej uniósł pochodnię i pochylił ją w stronę zbocza wskazując Malconowi kierunek.

– Tak. Po mojej stronie też błyskają, albo to jakieś świetliki siedzące na skałach, albo jakieś kamyki odbijające światło…

– Albo oczka jakichś…

– Daj spokój. To coś odbija światło naszych pochodni.

– Dobrze, dobrze, niech ci będzie.

– Boisz się?

– A ty nie?

– Obaj się boimy, ale ja się tego specjalnie nie wstydzę. To nie jest miejsce… – Malcon przerwał. Przebyli kolejny zakręt, nisko wiszący księżyc niespodziewanie wychylił się zza niższych w tym miejscu wzgórz i oświetlił wyraźnie drogę. Zwężała się nagle, strome zbocza przysunęły się do ścieżki, gałęzie gęściej rosnących drzew zawisły nad dróżką.

– Czekaj!

Zatrzymali konie. Pashut uniósł pochodnię najwyżej jak mógł, choć w blasku księżyca nawet drobne szczeliny i załamania na zboczach widoczne były wyraźnie. Stali chwilę, rozglądając się na wszystkie strony, a gdy nic nie poruszyło się w zasięgu wzroku, Malcon wyciągnął zza pasa na plecach swoją pochodnię, rozpalił ją i powiedział głośno:

– Jedziemy pojedynczo z odstępem na cztery konie!

Czekał krótką chwilę, jakby chciał wysłuchać odpowiedzi gór, po czym lekko trącił Hombeta piętami. Droga na dość długim odcinku wiodła prosto, Hombet poruszył kilka razy uszami. Malcon uniósł pochodnię wyżej, niemal muskając płomieniem najniższe, zwisające nad nim gałęzie, puścił wodze Hombeta i chwycił rękojeść tiuruskiego miecza. Jego czujne spojrzenie nie wychwyciło w gałęziach żadnego ruchu, nie widział błysku oczu, nie czuł tchnienia wyszczerzonej paszczy. Zbliżył się do kolejnego zakrętu, Hombet potknął się lekko, przyspieszył, nagłe wyprzedzająca go dotychczas Ziga zawyła krótko i uskoczyła na zbocze. Koń, jakby spłoszony jej zachowaniem, skoczył do przodu, Malcon zakołysał się w siodle, odrzucił miecz i przytrzymał się łęku. Hombet przysiadł i wyprysnął jak dźgnięty ostrogami. Dorn chwycił wodze i ściągnął je, ale oszalały koń uniósł pysk i pędził do przodu. Gdzieś z tyłu zawyła Ziga i rozległy się krzyki, a Malcon z pochodnią w ręku wpadł w zakręt. Księżyc zniknął za jedną ze skał i w skąpym świetle Malcon zobaczył, że skały zbliżają się jeszcze bardziej do siebie, aż po kilku krokach schodzą nad głową. Malcon na galopującym Hombecie wpadł w tunel, koń zwolnił równie gwałtownie jak ruszył. Drżąc na całym ciele zatrzymał się. Malcon puścił wodze i wyszarpnął Gaed, poprawił się w siodle oczekując ataku, ale nagle poczuł powiew powietrza z tyłu, odwrócił się i zobaczył, że otwór, przez który przed chwilą wpadł w tunel, zamyka się. Zdążył jeszcze zauważyć pochodnie zbliżających się przyjaciół, a potem – zanim uczynił jakikolwiek gest – skała zamknęła się cicho. Malcon zrozumiał, że wjechał w likaorga. Przypomniał sobie wieści o małych bestiach żyjących we wnętrzu ogromnego ślimaka, które pierwsze atakują nieostrożną ofiarę. Nazywały się tilie. W tej samej chwili zobaczył je.

Mały oddział Pia wracając z bagien zatrzymał się tuż przed sklepieniem sztolni prowadzącej do pierwszej komory składowej. Czterej wartownicy uzbrojeni w miotacze strzał szybko przeliczyli współplemieńców. Jeden z nich odetchnął głośno i roześmiał się.

– Szczęśliwa wyprawa. Wystraszyliście wszystkie bestie!

– Nie widzieliśmy nikogo – odpowiedział nadspodziewanie ponuro dowódca oddziału.

– Nikt was nie atakował? – już bez uśmiechu zapytał wartownik.

– Nikt. Bagno jest martwe. Mogliśmy dojść do najdalszych łąk, ale obawiałem się zasadzki. Coś wisi w powietrzu. Idziemy!

Oddział dźwigając wiązki drewna i worki z owocami i jagodami bezgłośnie wsunął się w korytarz. Wartownicy chwilę rozglądali się, potem jeden podrzucił drewna do ogniska i na skale rozłożył pojedynczo strzały. Oparł się plecami o kamień i wbił spojrzenie w parujące bagno. Pozostali również poprawili broń i wybrali wygodne stanowiska obronne. Nie martwili się o posiłki, wiedzieli, że wracający z wyprawy opowiedzą o niezwykłej ciszy na basenach. Wiedzieli, że już w tej chwili kobiety i dzieci przemieszczają się do komór obronnych, a mężczyźni przenoszą się na wyznaczone wcześniej stanowiska. Nikt z Pia nie pamiętał wyprawy, która nieatakowana wróciłaby z bagnisk i nikt nie mógł sobie wyobrazić, co to może znaczyć.

Gdy wartownik przybiegł z meldunkiem, Den siedział na krześle ustawionym przed jednym z otworów w centralnej galerii Greez. W ręku trzymał swój stary pas podziurawiony setkami czarnych otworów. Postanowił dzisiaj wszystkie przeliczyć, ale nie zdążył nawet zacząć. Gdy usłyszał szybkie kroki Pia, napiął mięśnie, ale nie zerwał się, tylko włożył głowę w okno i obrzucił spojrzeniem przestrzeń przed sobą.

– Coś się dzieje w komnacie Kamienia! – krzyknął Pia.

Den rzucił pas i pobiegł w stronę schodów mijając Pia. Wartownik biegł za nim dysząc głośno. Drugi stał przed zakrętem korytarza wychylając ostrożnie głowę. Den zwolnił i odetchnął. Zrobił mały kroczek, uniesioną ręką zatrzymując w miejscu Pia. Korytarz był ciemny, nie paliły się w nim pochodnie i dlatego mógł zobaczyć nikły purpurowy brzask bijący ze szpary pod drzwiami do komnaty Kamienia. Nie był pewien czy nie jest to pułapka, wiedział, że nie będzie potrafił przeciwstawić się sile, której działania tak często w przeszłości doświadczał. Cofnął się za róg i przywarł plecami do ściany. Przymknął powieki i stał chwilę bez ruchu.

– Wiesz, co to jest? – zapytał wartownik, który przybiegł po niego.

Den wolno otworzył oczy i popatrzył na obu Pia. Wytarł spocone dłonie o kaftan na piersi.

– Purpura to kolor Lippysa. Tylko to wiem. Albo go zniszczyli albo… nie wiem. Zostań tu i gdyby coś się zmieniło, zawiadom mnie – powiedział do wartownika z korytarza. – A ty chodź ze mną. Zrobimy obchód.

Poszedł pierwszy, ale zanim doszedł do drzwi usłyszał głośne westchnienie z komnaty Kamienia. Zawrócił i odtrącając obu Pia pobiegł do drzwi i szarpnął je, W komnacie panowała niczym nie zakłócona cisza. I najczarniejsza ciemność. Den wolno cofnął się i zamknął drzwi. Chwilę stał z opuszczoną głową myśląc nad czymś, a potem podniósł głowę i popatrzył na nieruchomych Pia.

– Według mnie Malcon go pokonał. Ale nie cieszmy się za bardzo. Dopóki nie będziemy mieli pewnych wiadomości, musimy uważać, że nic się nie stało. Idziemy – powiedział i ruszył pierwszy.

Z korytarza wyroiły się od razu setki niewielkich, białych szczurów. Mleczna fala zalała podłogę i bezgłośnie wtargnęła na ściany jaskini. Tilie zręcznie wdrapały się na wysokość głowy Hombeta, pierwsze szeregi znieruchomiały na chwilę. Malcon zatoczył pochodnią koło nad głową, tilie nie poruszyły się; albo nie bały się ognia, albo nie widziały co to jest. Wąskie czarne oczka wpatrywały się nieruchomo w konia i jeźdźca, pęczki krótkich gęstych wąsów drżały. Żaden dźwięk nie płoszył ciszy i tak samo bezgłośnie, choć niewątpliwie na jakiś rozkaz, wszystkie tilie zaczęły posuwać się w stronę Malcona. Zeskoczył z konia i robiąc wypad uderzył pochodnią w pyski kilku najbliższych tilii. Zaskoczone wbiły się w szeregi pobratymców, ale nie wydały z siebie najmniejszego dźwięku. Malcon jeszcze kilka razy tknął pochodnią czołową falę napastników, widział, że te poparzone nakrywane są dywanem dziesiątków i setek innych, i że wcale nie powstrzymuje to ich pochodu. Odskoczył w tył i wyjął Gaed. We wnętrzu likaorga zrobiło się jaśniej, ale mocny czerwony blask został zlekceważony prze tilie. Malcon przypomniał sobie, że są to najgłupsze stworzenia na świecie i zrozumiał, że dlatego właśnie są niebezpieczne – nie bały się niczego, parły do przodu i tylko śmierć je zatrzymywała. Nabrał powietrza do płuc i przygotował się do zaatakowania białej fali śmierci, gdy z tyłu rozległo się głośne rżenie i Hombet zwalając z nóg Malcona pobiegł do przodu i zniknął za zakrętem. Malcon poczuł małe ciała na swoich plecach i szybko poderwał się. Okręcił się w miejscu próbując strząsnąć napastników, ale trzymali się mocno, więc uderzył plecami o skałę. Usłyszał chrzęst łamanych kości i kilka małych białych kłębków futra spadło na podłogę. Zobaczył, że duża część tilii zniknęła, zrozumiał, że rzuciły się za Hombetem, zza zakrętu słyszał głośne rżenie i stukot kopyt, a potem kilka głuchych uderzeń ciała o skałę, kwik, i zaległa cisza. Rozejrzał się dookoła i cofnął znowu o krok, bo dziesiątki tilii przesunęły się po ścianach i wyglądało, że zaczną za chwilę skakać mu do twarzy. Zerknął przez ramię, ściana, która zamknęła wejście była o dwa kroki. I było tam już kilku białych napastników. Malcon szybko przejechał pochodnią po prawej ścianie strącając i paląc kilkanaście niezwykłych szczurów, to samo powtórzył na lewej ścianie, a potem, gdy w szeregach napastników na chwilę zakotłowało się, skoczył do tyłu i depcząc, paląc i tnąc, wytłukł tych kilka tilii, które po ścianach dostały się na jego tyły. Uderzył z całej siły w ścianę ostrzem Gaeda, ale miecz płytko wszedł w bok likaorga, a w dodatku cięcie błyskawicznie się zabliźniło. Dorn poczuł ból w lewej kostce, potrząsnął nogą, biały kłąb oderwał się i pofrunął w szeregi tilii. Malcon wpadł w szał, zrozumiał, że zginie tu, w trzewiach olbrzymiego ślimaka, zabity przez hordy głupich szczurów, a jego kości będą strawione i nie pozostanie po nim nawet ślad. Rzucił się do przodu i rozpoczął rzeź w szeregach tilii. Palił je dziesiątkami, deptał i ciął mieczem, mordował całe setki, ale kolejne tysiące wolno wysuwały się z korytarza jakby wypluwane przez wnętrze likaorga. Kilka razy walcząc ze wstrętem, wrzeszcząc z wściekłości zrzucał z ramion i głowy pojedyncze tilie. I walczyłby tak jeszcze chyba długo, ale w pewnej chwili zauważył, że ściany tunelu zbliżają się do siebie. Przypomniał sobie korytarz, którym szli z Kaplanem do wieży Mezara. Ciął kilka razy Gaedem ściany, ale nie powstrzymało to ich zwierania. Przyłożył pochodnię do jednej ze ścian, ale i to nie odniosło skutku. Do kolan tonął już w gęstej masie napastników, których małe zęby zaczęły drzeć na strzępy skórę jego butów i boleśnie ciąć łydki. Machał obiema rękami, tańczył w miejscu, skrapiając krwią i potem białą śmierć kotłującą się pod nogami. Nie mógł już ciąć z całej siły, bo ściany były zbyt blisko. Wrzasnął wściekle i jeszcze raz rzucił się do ataku i ten krzyk jakby wstrząsnął likaorgiem. Setki tilii odpadło od ścian i oblepiło Malcona do kolan, walczył już tylko z tymi szczurami, które wspinały się po nim wyżej, nie mógł ani odrobinę przesunąć stóp, starał się tylko nie upaść i nie dać się pogrzebać pod białym dywanem. Ściany zadrżały po raz drugi i nagle Malcon poczuł, że podłoga staje dęba, jakaś potężna siła cisnęła nim najpierw ścianę, odbił się od niej i poszybował w powietrzu gubiąc pochodnię. Zacisnął palce na rękojeści Gaeda. Spadł na miękkie podłoże z setek i tysięcy tilii, zasłonił twarz szarpnął się całym ciałem. Coś podrzuciło go znowu w powietrze, dookoła słyszał piski szczurów. Kilka razy potężna dłoń podrzucała go jak okruszek, kilka razy przewalał się z boku na bok jakby płynął w ogromnej beczce, boleśnie uderzał całym ciałem o jakieś ostre występy. Zdążył zdziwić się zniknięciem tilii, a potem szczególnie mocne uderzenie w głowę pozbawiło go przytomności.

50
{"b":"100648","o":1}