– Razem! Mocno!
Uderzyli jeszcze raz. Cofnęli się i wtedy drzwi drgnęły i otworzyły się. Den stanął w progu, zachwiał się i z rękoma przy twarzy runął na podłogę. Malcon nie tracił czasu na tłumaczenia, przeskoczył Dena i runął ku schodom. Zbiegł piętro niżej i rzucił okiem na korytarz, warstwa kurzu była równa, nie było na niej śladów Mezara, zbiegł dalej po schodach mając Hoka tuż za plecami i pobiegł korytarzem ku galerii, na której spotkał Dena. Gdy wybiegł na oświetlony krużganek od razu zobaczył Maga.
Stał naprzeciw jednego z wąskich okien. Uniósł wysoko ręce, zadarł do góry twarz i coś mamrotał. Malcon rzucił się ku niemu i nagle zrozumiał, że nie zdąży. Szerokie rękawy szaty Mezara zatrzepotały, zamgliły się i przemieniły w szerokie skrzydła. Grube ciało sflaczało, skurczyło się i zawisło w powietrzu. Malcon był już tylko o dziesięć kroków od Maga, gdy tamten złośliwie błysnąwszy okiem ku niemu i krzyknąwszy coś chrapliwie wskoczył na parapet okna. Pochylił się do przodu i ugiął pokryte łuskami nogi; szykował się do skoku, który miał go uwolnić od Malcona. Król Laberi krzyknął głośno i z całej siły rzucił Gaedem w Maga. Zmieniony w świetlistą smugę odłamek miecza przeciął powietrze i uderzył Mezara. Oczy oślepiła jasność, a uszy zabolały od przenikliwego skrzeku i bulgotliwego charkotu. Gdy Malcon dobiegł do okna szykując się do zadania ciosu mieczem, rękojeść Gaeda spadła na kamienną posadzkę, a bladożółty kłąb przetoczył się przez brzeg parapetu i zniknął im z oczu. Młodzieniec runął do okna, szamocząc się w wąskim otworze wysunął ramiona i głowę.
Mezar spadał bezładnym kłębem, z którego co jakiś czas wysuwało się złamane skrzydło, a zaraz potem ręka albo noga Maga. Skrzek rozlegał się coraz ciszej, kłąb prostował się, rozwijał do normalnej postaci Mezara, opadającej bezładnie i zwijał, przewalał stając się coraz mniejszy i mniejszy. Malcon wisiał wychylony nad przepaścią drżąc z niecierpliwości. Bał się, że chytry Mag nad samą ziemią uleci nagle żółtym ptakiem, mimo że Gaed uderzył Mezara.
Żółty kłąb malał w oczach i nagle lot skończył się: Mezar uderzył w ziemię obok podstawy Greez. Uderzenia ciała nie było słychać, ale cała kolumna rozdzwoniła się jak skały w korytarzu-pułapce. Rozległ się jeden głuchy stłumiony jęk i wszystko ucichło. Malcon jeszcze chwilę patrzył w dół i rozejrzał się na boki. W jednym z okienek zobaczył tak jak on wychylonego Hoka z uśmiechem mściwego zadowolenia na twarzy. Zaczął się szamotać, chcąc wrócić na korytarz, zeskoczył na posadzkę i podbiegł do Hoka. Szarpnął go za nogę i gdy Hok stanął na podłodze krużganka, złapał go za ramiona i potrząsnął mocno.
– Udało się! – krzyknął. – Nie ma Mezara! Słyszysz?
– Słyszę! – Hok tłukł go po ramionach i podskakiwał w miejscu. Nagle spoważniał i wskazał coś za plecami Malcona.
Na podłodze pod parapetem, tam gdzie spadł po uderzeniu Mezara, leżał Gaed. Mocna żółta poświata rozchodziła się we wszystkie strony. Malcon ostrożnie podszedł i wziął miecz do ręki. Miał długie na łokieć ostrze, szerokie na dłoń, z rytami urwanymi w miejscu, gdzie głownia była złamana. Ryty biegły po obu stronach strudziny i pokrywały całą jej powierzchnię. Głownia świeciła mocno, ale jej blask nie raził, nie oślepiał, nie przeszkadzał, ryty widać było wyraźnie, choć gdy Malcon wolno przejechał po głowni palcem nie wyczuł pod nim żadnych wypukłości. Wyglądało to jakby cała głownia wykuta była ze światła, ale miecz wcale nie zrobił się cięższy, choć by teraz dłuższy od sztyletu. Malcon podniósł Gaed i ciął nim powietrze. Głęboki świst towarzyszył błyskowi miecza.
Hok zrobił dwa kroki i zatrzymał się. Wpatrywał się błyszczącymi oczami w klingę miecza i poruszał wargami. Malcon opuścił miecz i poszedł do niego.
– Co mówisz? – zapytał.
– Że zrobiłeś więcej… więcej niż ktokolwiek od kilkunastu pokoleń. Uderzyłeś w Yara. Wyrwałeś jej jeden z zębów, odciąłeś jedną z trzech głów. Już nigdy nie będzie taka jak przed chwilą. Szkoda, że Enda tego nie wiedzą. I Pia. I twój naród.
– Dowiedzą się – powiedział Malcon. – Zresztą mój naród uznałby tę wieść jedynie za powód do wielkich uczt. Nic więcej – przypomniał nagle sobie siebie samego sprzed dwóch tygodni i zrobiło mu się wstyd.
– Chodźmy do Dena – i widząc zmarszczone brwi Hoka dodał: – To ten chłopak, który otworzył nam drzwi. Bardzo mi pomógł – odwrócił się i poszedł pierwszy. Mijając Zigę, która stała obok drzwi, poklepał ją po głowie i z wilczycą przy nodze zanurzył się w ciemnym korytarzu. Hok poszedł za nim.
Dena spotkali na schodach wiodących na górę. Był straszliwie blady i obiema rękami trzymał się poręczy. Malcon podbiegł i podtrzymał chłopaka.
– Mezar nie żyje – powiedział szybko.
Den podniósł głowę i skierował puste oczy na Malcona. Nie było w nich radości ani ulgi. Kiwnął głową.
– Nie cieszysz się? – zapytał Malcon.
– Moje uczucia pozostały poza Greez – powiedział młody Tiurug. – Nie wiem czy jeszcze do mnie wrócą, ale wiem, że śmierć Mezara… – potknął się i gdyby nie Malcon, runąłby w dół. Nie dokończył rozpoczętego zdania.
Zeszli ze schodów i zatrzymali się. Hok z ciekawością obejrzał nieoczekiwanego sprzymierzeńca, a Ziga obwąchała go i szczeknęła krótko. Malcon odpędził ją ruchem ręki. Odwrócił się do Dena.
– Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Najlepiej gdzieś blisko jedzenia.
– Tam – Den kiwnął głową, brodą wskazując korytarz, a gdy wyszli, pokazał szerokie, wysokie drzwi. Gdy doszli do nich, Den powiedział: – Poczekajcie, zobaczę najpierw.
Zniknął za drzwiami, a po krótkiej chwili wysunął się na korytarz i machnął dłonią.
Malcon, Hok i Ziga weszli do olbrzymiej komnaty. Podłoga pokryta niezliczoną ilością skór była o pół wysokości mężczyzny niżej od poziomu korytarza, a sklepienie ginęło gdzieś wysoko w mroku. Trochę dalej widzieli koniec olbrzymiego stołu, który śmiało mógłby być podłogą dużego pokoju. Gdy cała trójka zeszła po kilku schodkach i przystanęła onieśmielona ogromem pomieszczenia, Den podszedł do małego kaganka z pełgającym płomykiem i rozpalił od niego kilka pochodni, które powkładał w ścienne uchwyty. Nad każdą pochodnią na ścianie wisiał matowy owal, który, gdy tylko padło na niego światło pochodni, rozjaśnił się jak duże, pokryte bielmem oko. Po chwili cała sala była jasno oświetlona, mimo że Den zapalił tylko pięć czy sześć pochodni i wszystkie umieszczone były w jednym końcu sali. Den wszedł po schodkach obojętnie mijając nieruchomą trójkę i kutą sztabą zablokował drzwi. Zszedł na dół i powiedział:
– Chodźcie tu.
Wskazał miejsce przy stole, a sam skierował się do niszy. Malcon oderwał wzrok od Dena i rozejrzał się po sali.
Jej ściany, ciemne gdy weszli, coraz wyraźniej żółkły jakby białe światło odbite z owali barwiło je swymi muśnięciami. Stopniowo, wraz z coraz mocniejszą żółcią na ścianach zaczęły pojawiać się wizerunki broni. Malcon przyglądał się zaciekawiony, aż w końcu wstał i podszedł do pojawiającej się na ścianie olbrzymiej tarczy. Rysowała się coraz bardziej wyraźnie – ciężka, masywna, pokryta wystającymi guzami i wygiętym na zewnątrz brzegiem, ale gdy Malcon wysunął rękę, by zdjąć ją ze ściany, ręka przeszła przez tarczę, palcami dotknął zimnej ściany. Dobiegł go głos Dena.
– To na nic. Jedna ze sztuczek Magów.
Den stał pod ścianą i kręcił korbą jakiegoś kołowrotu, następnie szarpnął jakiś uchwyt w ścianie i odsłonił ciemną niszę. Zaczął z niej wyjmować misy i talerze, przenosił je na stół i wciąż przynosił nowe. Hokowi drgnęła ręka, ale powstrzymał się, poczekali, aż Den skończy noszenie i usiądzie obok nich. Popatrzył na jedzenie.
– Dlaczego nie jecie?
– Zrozum, jesteśmy w twierdzy Mezara – powiedział Hok. – Dlaczego mamy ufać… – machnął ręką i umilkł.
Den chwilę wpatrywał się w niego, potem nalał sobie wina z dzbana i wypił duszkiem. Chwycił kawał mięsa i zaczął odgryzać wielkie kawały, przegryzając miękkim, puszystym chlebem. Malcon rzucił duży kawał mięsa wilczycy i mniejszy wziął dla siebie. Po kilku kęsach nalał do jednej z mis wody i położył ją na podłodze.