Литмир - Электронная Библиотека

Powiedziała, że jej ojciec będzie niespokojny, jeżeli nie powróci przed zmierzchem. Zatem Bogoria posadził ją w siodle z troski o starego garncarza, którego nigdy nie oglądał na oczy, i łagodnie sprowadził po krawędzi pagórka aż do wioski.

U wozu Jacynna dotknęła przelotnie ramienia zbójcy i tym razem nie miała w dłoni miotełki do kurzu.

– Czy chciałabyś mieć chatę? – spytał, obejmując wzrokiem wóz kryty połatanym płótnem i kasztanową szkapinę, która melancholijnie przeżuwała obrok z zawieszonego na szyi worka. – Trzyizbową chatę z sosnowych bierwion, jabłoniowy sad, pola, na których wiosną pszczoły będą zbierać miód z grykowych kwiatów?

– Czy teraz próbujecie mnie kupić, panie? – odparła bez fałszywej skromności, niemal rzeczowo.

– Wiele musiałbym zapłacić? – rzekł lekko, aby nie poznała niecierpliwości, z jaką czekał na odpowiedź.

– Wiele. – Było już ciemno i nie widział jej twarzy. – I nie tylko srebrem.

– Mam również wiele złota, kobieto. – Uśmiechnął się z kpiną, której nie czuł. – A także innych rzeczy.

Podrzuciła głową.

– Mój mąż dawał mi rzeczy – powiedziała ostro, sprawiając, że poczuł przemożną nienawiść do tego nieznanego człowieka. – Kiedy fortuna mu sprzyjała, obdarowywał mnie wielką mnogością rzeczy. Czasami grał z kupcami przy trakcie. O duże stawki. Potem kazał mi wdziewać suknie z błękitnej kitajki i podawać bób na talerzu z litego srebra. Ale to nigdy nie trwało zbyt długo. Karta odwracała się i rzeczy zaczynały znikać, jedna po drugiej, aż nie pozostawało nic, prócz stołu zbyt ciężkiego, by wyniósł go na grzbiecie, i garści szmat. A kiedyś… – usłyszał coś jak płytkie westchnienie, ale była odważną kobietą, więc zaraz podjęła na nowo: – Kiedyś zagrał o mnie z kapitanem skalmierskich najemników, który uznał, że nie opuściłam oczu wystarczająco szybko. I przegrał. Tamtej nocy poprzysięgłam sobie, że już żaden mężczyzna nie będzie mi dawał rzeczy. Niczego, za co potem musiałabym zapłacić równie dotkliwie.

W tym miejscu należało się roześmiać i zapewne uczyniłby to, gdyby usłyszał podobne wyznanie z ust każdej innej kobiety. Ale nie Jacynny.

– A gdybym obiecał – zaczął powoli i z wahaniem, gdyż wiedział, że naprawdę może odmówić – że nie podaruję ci niczego prócz chaty i sadu, w którym każdą jabłoń zasadziłem dawno temu, a ziemia jest moim dziedzictwem po matce i należała wcześniej do jej ojców. Czy wówczas ją przyjmiesz?

– Dlaczego? – Nie umiałaby udać podobnego zdumienia i musiał się uśmiechnąć. – Dlaczego miałbyś mnie pragnąć, panie?

– Ponieważ jesteś ukojeniem dla mojego serca – odpowiedział po prostu Bogoria, zbój, warchoł i opój, który nigdy nie dbał o pieśni minstrelów i nie przysłuchiwał się z nabożeństwem opowieściom o gorzkiej miłości Thornveiin.

Niemal tuzin lat temu, prawie całe życie wstecz, Jacynna zaczęła się śmiać i płakać jednocześnie.

Bogoria był z niej tak dojmująco, boleśnie dumny. Z tej chłopki o grubych, czerwonych rękach, która pośrodku nocy dotykała go z taką powagą, jakby miała go na nowo ukształtować z własnych pragnień i ciemności. Nosiła pod sercem ich pierwsze dziecko, kiedy włożył jej na czoło wianek z ruty i chabrów, i przed kapłanem Bad Bidmone przyjął za własną. Tajemne zaślubiny sprawowano z dala od dworu jego ojca na leśnej polanie. Nie, Bogoria nie wstydził się swego wyboru. Miał dość siły, by wepchnąć drwinę w gardło każdemu, kto zechce sobie dworować z Jacynny. Ale bał się.

– Nigdy nie będzie ich dość – powiedziała Jacynna, gdy chciał zostawić w zagrodzie kilku grasantów, aby strzegli jej, gdy on będzie daleko. – Znajdzie się oddział liczniejszy lub po prostu bardziej zaciekły i pokonają ich, a potem zemszczą się na nas z zaciekłością stosowną do oporu. Więc niech po prostu będzie, co ma być. I niech bogowie zlitują się nad nami.

Nie przyprowadzał więc kamratów do chaty z belek, które ociosał własnymi rękoma podczas pewnego upalnego lata. Nie dlatego, że Jacynna okazała się złą gospodynią. Po prostu było to jego własne miejsce, spośród wszystkich innych miejsc w Krainach Wewnętrznego Morza, i nie zamierzał go dzielić z nikim, prócz parobków najmowanych do pomocy w owe pierwsze dni przedwiośnia, kiedy wiejskie drogi zamieniały się w grząską breję.

Jacynna opierała się o piec, słuchając, jak Bogoria rozprawia z parobkami o strzyżeniu owiec i pierwszych wiosennych sianokosach. Stała z twarzą skwapliwie ukrytą w cieniu i bez słowa, jak przystoi posłusznej małżonce. Ale Bogoria dałby się obłupić ze skóry, że jej oblicze jest pełne cierpkiej prześmiewczej kpiny, kiedy na koniec najmuje najszpetniejszego ze wszystkich. Nie wstydził się tego. Po tuzinie lat wciąż nie potrafił do reszty pojąć, dlaczego Jacynna, córka garncarza, właśnie jego, próżniaka i opoja, wybrała o zmroku w pewnym targowym miasteczku Wilczych Jarów.

Bo nie miał wątpliwości, że to ona naprawdę dokonała wówczas wyboru. On jedynie pozwolił się wybrać i był to kres jego zasług wobec tej małomównej, szarookiej kobiety.

Pamiętał, jak przeprowadził ją przez próg opleciony wiciokrzewem i powojem dla odpędzenia złego, ponieważ była brzemienna, a moce zawsze pragną zawładnąć nienarodzonym i odmienić je wedle własnych pragnień. Chata była najprostsza ze wszystkich, choć zasobna, kryta czerwoną dachówką, którą sprowadził aż z Uścieży. Miała ganek ocieniony gładkim gontem i okna zamknięte plątaniną szybek w ołowianych obejmach, lecz wystarczająco duże, aby słońce budziło go o świcie w głębi alkowy.

Jacynna nie chciała zbytków, choć Bogoria mógł przyozdobić ściany skalmierskimi gobelinami i wstawić sprzęty południową snycerską sztuką wyrzeźbione w orzechu i cedrze. Jednak niekiedy nie umiała pohamować zachwytu – nie chciwości, ale właśnie zachwytu – wobec modrych i złocistych szkieł żalnickich alchemików. Dlatego podarował jej szybki z najczystszego błękitu i zawiesił nad gankiem lampy, które w ciemności wydawały się jak dwa pęki złocieni. Aby mogła je rozpalać o zmierzchu i czekać na jego powrót, powiedział, i by nie zgubił w lesie ścieżki. Oczywiście była to jedynie wymówka, lecz każdego dnia Jacynna napełniała lampy świeżym olejem z powagą i starannością, z jaką zwykła czynić wszystkie inne rzeczy.

Kochała tę chatę, tego był pewien. Chatę, sad pełen jabłoni i pasiekę na skraju lasu, który szerokim łanem oddzielał ich od ludzkich siedzib. Dokładnie tak, jak Bogoria przyobiecał. Albo nawet jeszcze inaczej. Bo skoro wreszcie wprowadził ją do izby i z westchnieniem ulgi wsparła się o poręcz wysokiego krzesła, ociężała i niezgrabna pod brzemieniem ich dziecka, wówczas po wypolerowanym blacie stołu przesunął ku niej szkatułkę z różanego drewna. Wolno odemknęła wieczko i rozprostowała pergamin. Nie umiała czytać. W pieczęciach z czerwonego laku wietrzyła jedynie nieszczęście.

Pieczęcie istotnie były utrapieniem dla urzędnika, którego pochwycono znienacka w ciemnej sionce świątyni, nadziawszy nań gruby juchtowy worek i przydusiwszy za gardło, nim zdołał zawrzasnąć:

– Rapt!

Szczęściem urzędnik znał dobrze miejscowy obyczaj, a po prawdzie przywykł do podobnych napaści. Szlachta Wilczych Jarów była podstępna, ichmościowie woleli skrycie dobijać targów, a na niejednym wisiały wyroki nazbyt ciężkie, by mógł w biały dzień wędrować po sądach. Więc skoro urzędnikowi nareszcie odsłoniono łeb, odchrząknął jeno, gorzałki gromko krzyknął, a potem zaczął mieszać w inkauście. I ani mu przy tym ręka drgnęła.

Pergamin był piękny, co się zresztą Bogorii słusznie należało, bo za fatygę i niewygodę zapłacił urzędnikowi tuzin srebrnych groszy. U dołu opatrzono go podpisami świadków – ojca Bogorii, który imieniem wszystkich współrodowców wolę jego uznawał i potwierdzał, podstarościego i jeszcze trzech innych znamienitych mężów pomiędzy sąsiedztwem, którzy zgodzili się usłużyć mu w tej potrzebie – a pieczęcie odciśnięto z okrutną dokładnością. Ponad nimi zaś w gładkich frazach urzędowej mowy wypisano, iż chatę wraz z połacią lasu, łąką, stawiskiem i inszymi przyległościami, własnym i nieprzymuszonym rozporządzeniem oddaje Bogoria rzeczonej Jacynnie, niewieście z wolnych kmieci i córce garncarza.

99
{"b":"100642","o":1}