Jacynna, córka garncarza, była niewiastą o urodzie nienachalnej i spracowanych rękach, ale korona jasnych warkoczy ciasno splecionych nad czołem i wyprostowana, nieco usztywniona sylwetka dodawały jej godności. Być może dlatego Bogoria zatrzymał na niej dłużej spojrzenie, choć zazwyczaj gustował w niewiastach piękniejszych i bardziej zalotnych. Jednak żadna gładyszka nie stawiła czoła pijanej kompanii zbójców, a w każdym razie nie w obronie kramu pełnego mis i glinianych garnków. I nie ze zwieńczoną pękiem piór miotełką. A Jacynna właśnie to uczyniła. Z włosami szczelnie zakrytymi ciemną chustką, w ciasno ściągniętej sukni, ponieważ była wdową, weszła pomiędzy gromadę grasantów, którzy zabawiali się rozbijaniem dostatków jej ojca. A potem trzepnęła Bogorię tą miotełką do ścierania kurzu i bardzo spokojnym głosem powiedziała:
– Nie dotykaj ich, próżniaku.
Chyba zawsze tym oto dla niej pozostał. Próżniakiem.
Pośrodku jarmarku zaległa bardzo głucha cisza, w której słychać było jedynie szczęk glinianych skorup pod końskimi kopytami. Wydało mu się, że kobieta przełknęła ślinę, odgadując, iż nie poskramia wiejskich obiboków, i jej gniew począł się z wolna przemieniać w przerażenie. Po stroju Bogoria rozpoznawał, że jest obca w tych stronach. Córka partacza, który całe lato włóczy się od jarmarku do jarmarku po żalnickim pograniczu na krytym wozie, zimą zaś lepi garnki na jakimś przeklętym od bogów pustkowiu. Nie znała Wilczych Jarów, lecz słowa zostały wypowiedziane i nie mogła ich cofnąć. Więc po prostu tam stała. Jej szare oczy były poważne, a usta poruszyły się nieznacznie, jakby w modlitwie.
Odezwał się pierwszy: ostatecznie była zwyczajną wieśniaczką. Zapewne córką wolnego chłopa, gdyż jak na poddankę nosiła się nazbyt hardo. Ale pośrodku Wilczych Jarów jej wolność nie miała znaczenia.
– Gdybyś miała ojca albo męża, kobieto – rzekł – kazałbym im odpowiedzieć za twoją bezczelność.
– Mój mąż umarł zeszłej wiosny – odparła śmiało i bez namysłu – a ojciec jest starcem niezdolnym stanąć o własnych siłach, więc chyba nie zechcesz go ukarać. Panie.
Ostatnie słowo wymówiła głośno i bardzo starannie, lecz zdołała mu nadać taki ton, że zabrzmiało jak obelga. Bogoria podkręcił wąsa. Lubił śmiałość, a niewiasty zazwyczaj nie mówiły w podobny sposób do Bogorii, przywódcy żalnickich grasantów. Spodobało mu się tak dalece, że roześmiał się głośno, nie dbając o zdumienie kamratów.
– Więc chyba sama będziesz musiała odpowiedzieć, kobieto!
– Jeśli rozkażecie. Panie – rzekła i znów w jej głosie nie było ni cienia stosownej pokory.
– Dzisiaj wieczorem w gospodzie?
– Nie bywam w gospodach. – Pogardliwie wygięła wargi, a za plecami Bogorii ktoś roześmiał się krótkim, zdumionym śmiechem. – I nie sprzedałam ani ćwierci garnków. Nawet wyłączywszy te potłuczone przez waszych kompanów. Panie.
– Wykłócasz się jak przekupka, kobieto – żachnął się, gdyż rozbawienie sporem zaczęło mijać, a w gospodzie czekała beczułka ciemnego piwa, specjalnie dla niego sprowadzonego od uścieskiego piwowara.
– Jestem przekupką – zauważyła wieśniaczka.
Nie wiedzieć czemu wydało mu się, że drwi z niego przy wszystkich jego ludziach.
– Więc zapłacę ci jak przekupce. – Sięgnął ku sakiewce i sypnął jej pod nogi garścią srebra.
Nie schyliła się. Nie popatrzyła nawet na rozrzucone wśród błota monety.
– To nie będzie uczciwe – powiedziała cicho i niemal przepraszająco. – Nie potrzebujecie garnków, panie.
Zapędzili się jednak już zbyt daleko, a spomiędzy kramów, z najdalszych krańców targowego placu przypatrywała im się cała gromada ludzi. Mógł ją pchnąć na kolana i zmusić, by wyzbierała grosze spomiędzy namokłej glinki i nieczystości aż do ostatniej srebrnej monety. Nie była to wysoka cena – odrobina upokorzenia dla kogoś, kto ośmielił się sprzeciwić Bogorii pomiędzy jego własnymi ziomkami – a zdarzało mu się ćwiczyć nahajką kupieckie córki, jeśli nazbyt głośno skowytały pomiędzy łupionymi wozami. Mógł też po prostu roześmiać się i ruszyć do gospody: pragnienie nagliło, by tak właśnie uczynił. Jednak wówczas jego kamraci zabawią się z córką garncarza na swój własny zbójecki sposób. Skrzywił się. Widywał wiele niewiast po podobnych zalotach, a po prawdzie niejedną zdarzało mu się samemu obłapiać w przydrożnym rowie. Ale teraz było zupełnie inaczej. Może dlatego, że żadna z nich nie spoglądała na niego z równym natężeniem w szarych oczach.
Zrobił więc po prostu jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy. Pochwycił ją wpół, posadził przed sobą na koniu i popędził go przez środek targowiska. Tłum wokół krzyczał i śmiał się rozgłośnie. Nie skręcił ku gospodzie, choć sam nie pojmował, czemu. Może przeczuwał, że Jacynna nie jest niewiastą, która bez przykrości przysłuchuje się śpiewkom wędrownych igrców i pije wino z kubka mężczyzny, który tego samego wieczoru, na oczach wszystkich, poprowadzi ją schodami ku małej izbie na poddaszu.
Uśmiechnął się do siebie, patrząc na jasnowłose dziewuszki, które przywlokły ze stajenki trzy małe rude kociaki i przystrajały je czerwonymi wstążkami. Wszystko wydarzyło się tak dawno. Prawie tuzin lat temu.
Jacynna tkwiła w siodle pomiędzy jego ramionami, nieruchoma i sztywna jak wyrzezana w drewnie kukiełka. Później zaś Bogoria dokonał kolejno kilku brzemiennych w skutki odkryć. Naprawdę była wdową i zdaje się, że nie znała żadnego innego mężczyzny prócz swego nieodżałowanego małżonka. Jej ojciec pochodził z wolnych kmieci osiadłych na południowym zboczu Gór Żmijowych, lecz całe jego poletko dawało się nakryć żałobną chustą. Albo prawie całe. Nic więcej nie pozostało Jacynnie po tym, jak jej małżonek odkrył złudne rozkosze gry. Jakiś czas później kości zaprowadziły go na ocieniony sośniną cmentarzyk na skraju wioski, bo jeden z kompanów w pijackim zapamiętaniu wbił mu w gardło nożyce do strzyżenia owiec. Nie pozostawił nic, prócz dychawicznej kasztanki i wozu, na który Jacynna z wiosną wkładała świeżo wypalone garnki i ojcowskie posłanie.
Mówiła o tym bez żalu. Siedzieli z Bogorią na szczycie pagórka, pomiędzy czerwoną koniczyną, a jaskółki krążyły nad nimi wysoko po niebie. Miała w sakiewce u pasa kilka pokruszonych podpłomyków i zjedli je pod wieczór, zapijając chłopskie jadło skalmierskim winem z bukłaka zbójcy. To ją rozśmieszyło. Nieoczekiwanie usłyszał jej śmiech, a śmiech Jacynny, córki garncarza, ugodził go prosto w serce. Lecz nawet wówczas nie sięgnął ku jej chuście, zawiązanej pod brodą na ciasny węzeł. Nie próbował targać troczków u jej koszuli – choć czuł dojmujące pragnienie, by sprawdzić, czy gdy wyzwoli ją z tych ciężkich wdowich szat, jej oczy pozostaną równie surowe.
Nie uczynił żadnej z tych rzeczy. Zapytał, jak długo pozostanie w tej okolicy. Odparła, że zamierza objechać z ojcem wszystkie jarmarki w Wilczych Jarach – jeśli jego kompani nie wytłukli wszystkich garnków, dodała z cierpką surowością, ale wówczas znał ją już wystarczająco dobrze, by rozpoznać żart – a potem szerokim łukiem ku Dolinie Thornveiin zawróci na południe. Mówili jeszcze o innych rzeczach. Drobnych, pospolitych sprawach, o które nie dbał od bardzo, bardzo dawna. O cenach wełny z górskich owiec, traktach, z rozkazu Wężymorda zamkniętych dla południowych kupców, i rodzajach glinki, dobywanej na polu jej ojca. Właściwie przeważnie ona mówiła, z ujmującą powagą kogoś, kto zazwyczaj skąpi słowa i nie wypowiada ich bez powodu. To również było nowe dla Bogorii i nim zapadł zmierzch, odnalazł jeszcze jedną prostą prawdę.
Jacynna nie wiedziała, kim jest Bogoria, herszt zbójców z żalnickiego pogranicza. Nie umiałaby rozpoznać jego rodowego klejnotu, choćby umaczanym w winie palcem wymalował go na najpiękniejszym z garnków jej ojca. Jednak siedziała na chłodnej od zmierzchu ziemi, tak blisko, że czuł ciepło jej ramienia, i nie wydawała się przestraszona. Zapewne nie przyszło jej do głowy, że mógłby ją wziąć, nim cienie dopełnią się na dobre, a na niebo wypłynie czerwony letni księżyc. Nawet nie przemocą, ale po prostu zupełnie nie dbając o jej przyzwolenie. W Wilczych Jarach nie pytano o zgodę wieśniaczek. Także tych, które urodziły się wolne.