– Prędzej ci, dziadu, krzyż pęknie! – zarechotał jeden z najemników.
Osacznik skurczył się w sobie, zaparł nogami w klepisko i jeszcze raz szarpnął za blat. Jego plecy wygięły się w łuk i przez moment zbójca miał wrażenie, że zaraz złamią się wpół, wedle przepowiedni draba. Jednak Osacznik stęknął tylko głucho, z głębi trzewi, i nagle ciężki stół wyprysnął w powietrze, a ława spadła na zaskoczonych najemników.
– Na psubratów! – zawył cienkim głosem Cherchel, rzucając się do przodu.
Wekiera i Chąśnik skoczyli za nim, jeden z okrwawionym kiścieniem, drugi z szerokim pomorckim mieczem. Ale nim dopadli tamtych, zza krawędzi ławy wysunęło się ostrze zakrzywionej żalnickiej szabelki i cięło Osacznika na ukos od nasady ramienia w poprzek brzucha. Grasant zaskowyczał cienko i padł na polepę, pod nogi nadbiegających kamratów.
Twardokęsek poślizgnął się na krwi i byłby pewnie upadł, gdyby go Lusztyk nie podtrzymał za łokieć. Zachwiał się jednak, zatoczył i stracił impet. Mało brakło, a byłby życiem przypłacił chwilę nieostrożności, bo przyparci do ściany najemnicy bronili się desperacko. Ktoś dźgnął zbójcę podstępnie włócznią pod żebro, ale niezbyt dotkliwie, bo gruba baranica wyhamowała ostrze. Pomorcki miecz śmignął mu tuż przy głowie, gdy Chąśnik ciął przez szyję człeka z włócznią.
– Kudy się pchasz, durny! – warknął Pomorzec, wymierzając Twardokęskowi pod żebro takiego kuksańca łokciem, że aż mu przez chwilę w oczach pociemniało.
Żelazny łańcuch Wekiery z trzaskiem opadł na czerep szpakowatego najemnika, który na darmo uniósł miecz, aby się zasłonić przed ciosem. Coś chrupnęło paskudnie, krew prysnęła zbójcy na twarz. Zanim się opamiętał, wykrzywiony Wekiera odtrącił go i ruszył ku młodziakowi, który przywarł plecami do ściany i z grozą na obliczu obserwował efekt ciosu kiścienia.
– A ja? – rozdarł się Twardokęsek. Schwycił Wekierę za kożuch, ale równie dobrze mógł próbować powstrzymać młyński kamień. – Mój jest wedle starszeństwa!
Zbrojny skulił się wyraźnie, ale próbował nadstawić miecza. Trzymane oburącz ostrze drżało.
– Trza się było pospieszać – zarechotał zwalisty grasant, strząsając z siebie Twardokęska jak rzepa.
Kiścień mignął jeszcze raz, odbijając płomienie. Chłopak zawył. Krótko.
Zbójca coraz bardziej rozgoryczony, ogarnął izbę szybkim spojrzeniem. Najemnicy byli już dobrze przerzedzeni bitką. Cherchel z długim kordem i kudłatym kożuchem owiniętym wokół lewego ramienia skakał wokół jasnowłosego draba. Ten wzrostem przewyższał barda niemal o głowę i trzymał w ręku pokaźny żalnicki szarszun, jednak z najwyższym trudem parował ciosy małego minstrela.
– Nie oddam! – wystękał bard, uchylając się spod ostrza, i dla poparcia słów kopnął zbójcę w kostkę. – Innego sobie poszukaj. Paszoł won!
Lusztyk tylko wzruszył ramionami i uniósł wyżej rudowłosego młodzieńca, który wcześniej szydził z Nieradzica. Zbrojny wił się w jego uścisku i wierzgał, twarz mu posiniała, a oczy wyszły z orbit, kiedy skalmierski dusiciel powoli zaciskał palce.
– Z wprawym wyszedł – skwitował z niezadowoleniem, po czym szarpnął gwałtowniej rudego za szyję, kark mu chytrze skręciwszy, i cisnął trupa na ziemię.
Twardokęsek aż zgrzytnął zębami, bo znienacka taka go ogarnęła ochota do bitki, że ledwo się hamował, aby nie wbić kordzika w któregoś z kamratów. Szczęściem dojrzał, jak w załomie u pieca Chąśnik ogania się mieczem przed dwoma ostatnimi najemnikami. Tymczasem Cherchel uporał się ze swoim przeciwnikiem i wszyscy kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy gapili się na walczących jak stado psów, warczące nad pojedynczą kością. Pomorzec obejrzał się na moment, widać odgadując myśli kamratów.
– Dobra, ale tego starszego – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Mój! – rozdarł się radośnie Twardokęsek i rzucił się ku nim przez izbę.
– Zawżdy jeno ty i ty! – krzyknął za nim z niechęcią Cherchel. – Chytrusie stary.
Zbójca nie słuchał wyrzekań kamratów, lecz owładnięty bitewnym zapałem zagalopował się krzynę. Chciał najemnika nieco kordzikiem na żebrach naznaczyć, aby potem tym łacniej wyśpiewał, kto ich tu nasłał i dla jakiej przyczyny. Widząc go, zbrojny skulił się jednak i w bok usiłował uskoczyć, ale tak nieszczęśliwie, że zawadził zbójcę o bark. Zwalili się na polepę i ani się zbójca obejrzał, jak jego kordzik wbił się w pierś przeciwnika. Ten zagulgotał coś słabo, kopnął dwa razy nogami i zdechł. I na tym się cała potyczka zakończyła, bo Chąśnik też znudził się wreszcie i utrupił swoją ofiarę krótkim, eleganckim cięciem przez czerep.
– Aleś był wyrywny – zakpił ze zbójcy, pomagając mu dźwignąć się z ziemi. – Mało żeś się nie zatchnął z ochoty do mordobicia.
Tymczasem małe drzwiczki do komory uchyliły się ostrożnie i w szczelinie pokazał się siwy łeb gospodarza. Chłopina szybko oszacował wynik starcia i uznawszy, że niebezpieczeństwo zelżało, przyłączył się do niewiasty, która pomstowała donośnie nad zmarnowanym dobytkiem.
Nikt o nich nie dbał.
– Z niego nic już nie będzie. – Cherchel przyklęknął przy Osaczniku, który leżał nieruchomo na stratowanej ziemi. – Lada chwila zdechnie.
Zbójca otarł pot z czoła i popatrzał przytomniej na ogromnego Kopiennika.
– Ostawcie go – rzekł z cicha. – Niech tutaj w cieple poleży, póki… póki będzie trzeba – dokończył niezręcznie.
– Z tych też żaden pożytek. – Lusztyk chodził pomiędzy wymordowanymi najemnikami, zaglądając im w karmany i przetrząsając sakiewki. – Dwóch jeszcze dycha, ale łby mają łańcuchem pogruchotane ździebko.
– Niedobrze – sarknął zbójca. – Chciałem ich wypytać.
– Toś się do tego osobliwie zabierał. – Chąśnik splunął na polepę tuż przy głowie człeka, w którego piersi nadal tkwił zbójecki kordzik.
– Bo płochliwy był jakiś. – Zbójca nieżyczliwie popatrzał na trupa. – Gdyby nie uciekał, nic bym mu przecie nie zrobił. Cóż, darmo teraz biadać. Ścierwo na majdan trza wynieść, nim śmierdnąć zacznie. A wy co się tak w kącie kryjecie, gospodarzu? – Pokiwał palcem na chłopka, który zaprzestał daremnych biadań i przeszedł do znacznie użyteczniejszego odcinania guzów u kaftanów najemników.
– Przecie się wcale nie skrywam – zaprotestował chłopina, ale zbójca wciąż rozjątrzony i zły niezmiernie, porwał go za sukmanę i postawił na nogi.
– A teraz gadaj a żywo – wysyczał – kto ich tutaj przysłał i czemu się na nas zasadzili?
Kmiotek spojrzał w twarz zbójcy i zaczął dygotać jak osika.
– Ja niewinowaty, panie. Nic nie wiem. Nie opowiadali się przede mną.
– Szczera prawda – odezwała się niewiasta. Stała przy piecu, tuląc w ramionach najmłodsze z dzieci. Włosy miała opalone, porwane giezło odsłaniało grube nogi. – My wszak sami nie wiemy, panie, za co na nas to nieszczęście spadło.
– My byśmy wam wszystko rzekli, panie – włączył się chłop – boście i za nasze krzywdy pomstę wzięli. Ino nic nie wiemy. Z lasu przyszli, gorzałkę cięgiem pili, słoninę całą zeżarli i babę wyonacyli. Ale wszystkie tak czynią, Pomorcy i nasze po równo. Takie czasy nastały.
– Łżesz, ścierwo! – sapnął rozjątrzony zbójca i potrząsnął kmiotem, aż zagrzechotały zęby.
Jego wzrok padł na martwego Osacznika. Dalekoś nie dojechał, pomyślał z niespodzianą żałością i nagle zdjął go okrutny strach, że nie tylko nie zdołają wykraść rdestnickiego skarbczyka, ale nawet życia własnego nie ocalą.
– Puść go, Twardokęsek – rzekł łagodnie Lusztyk – albo zarżnij od razu, ale nie potrząsaj. Chłop nic nie wie, a zaraz ci buty ze strachu obszczy.
Twardokęsek odepchnął gwałtownie chłopinę, który przypadł mu do nóg, wykrzykując wśród łkań słowa podzięki.
– Gdzie Nieradzic? – zapytał szorstko, odpędzając włościanina solidnym kopniakiem.
– Jeno się bijatyka skończyła, z izby uciekł – rzekł ze spokojem skalmierski dusiciel. – Żyw i niezadraśnięty chyba, bo przez całą potyczkę miałem na niego baczenie.
Twardokęsek krótko skinął głową.
– I jeszcze coś – powiedział za nim Lusztyk, kiedy zbójca odmykał drzwi od izby. – Bądź łagodny, Twardokęsek.