Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek przycupnął na snopku i przyjął miskę z rozdygotanych rąk chłopki. Drab w jednym miał rację – polewka smakowała paskudnie i pływały w niej jakieś zielonkawe włókna, pewnie kapusty, ale tak rozgotowanej, że trudno się było rozeznać. Zbójca jadł pospiesznie, nie podnosząc oczu znad naczynia. Nikt się nie odzywał. Jego kamraci skwapliwie chłeptali rzadką zupę, choć wątpił, czy doceniają gościnność gospodyni. Twardokęsek zaś był coraz bardziej pewien, że draby nie z przypadku siedzą na pustkowiu, daleko od wszelkich szlaków. Nie było wielu traktów, którymi mógłby bezpiecznie przeprowadzić furgon do lipnickiego obozowiska. Wystarczyło rozesłać po lesie z pięć tuzinów zaufanych ludzi i kazać im czekać na łut szczęścia.

Najemnicy, pomyślał, popatrując tuż nad klepiskiem na jednakowe buty drabów. Ktoś im dobrze zapłacił, bo przyodziewek mają świeży, niedawno na rynku kupiony. Pospolici grasanci, co z rabunku żyją, próbowaliby nas przy wozach zaskoczyć. A ci gadają, językami młócą jak baby kijankami. Po co? Przecie nie z uprzejmości. Ani chybi chcą nas za język pociągnąć i wywiedzieć się dobrze, czy trafili na właściwy konwój.

Wysiorbał resztki polewki i do czysta wytarł miskę chlebem.

– Niechże wam, gospodyni, bogowie wynagrodzą zacność – rzekł.

– A nie macie czasem, kupczykowie mili, jakiego wina na wozie, żeby pokrzepić się trochę i smak plugawy z języka spłukać? – zagadnął chudy, czerniawy na gębie najemnik, usadowiony u krańca stołu.

– Może coś się znajdzie… – zaczął pogodnie Cherchel, ale wtedy właśnie drzwi otwarły się z łomotem i do izby wpadł drab, który wcześniej narzekał na polewkę. Za kark trzymał Nieradzica.

Twardokęsek poczuł, jak krew uderza mu do głowy.

– Patrzajcie, co znalazłem! – zarechotał tamten, potrząsając gwałtownie chłopakiem. – Ładne rzeczy kupczykowie na wozach kryją. – Popchnął chłopaka ku kamratom, aż się zatoczył na ławę.

Osacznik beknął donośnie, poprawił się na słomie i wyciągnął nogi do ognia. U pasa nie miał żadnej broni i bez kudłatego półkożuszka wyglądał jak zwyczajny sterany, kościsty wieśniak. Rozglądał się tępo po izbie. Zbójca jednak kątem oka dostrzegł, że ręka kamrata maca ukradkiem obok potężnej, ledwie nadpalonej głowni.

– A owszem, niebrzydkie. – Żylasty przywódca najemników chwycił Nieradzica za brodę i odwrócił jego twarz do kaganka. Dzieciak miał rozbite wargi, a z kącika ust sączyła mu się krew, ale starał się patrzeć hardo i bez lęku. – Ale trudno się dziwić. Kupcy ciągle w pochodzie, niewiast z sobą nie wożą. A przecie i ich czasem nagła potrzeba chwyci.

Nieradzic targnął się w uścisku, chciał odskoczyć, lecz drab trzymał mocno.

– Zadziorny jak kogucik – przyciągnął chłopca bliżej – choć gładki jak panna. I dobrze, lubię narowiste klaczki. Więcej potem radości, kiedy je człek okiełzna. Napijesz się ze mną, klaczko?

Nieradzic się opierał, więc szarpnął go mocno za włosy, a potem wlał mu w gardło gorzałkę. Chłopak krztusił się i parskał. Już nie nadrabiał miną. W twarzy miał coraz większą panikę. Najemnik klepnął go po plecach, a potem przesunął ręką niżej wzdłuż grzbietu i uczynił coś jeszcze. Zbójca nie dojrzał, co, ale chłopak podskoczył jak oparzony. Draby zarechotały.

– Coś ty taka płochliwa, klaczko? – zadrwił młodziak z ogniście rudą czupryną i świeżą blizną po katowskim żelazie na czole. – Insze zabawy wolisz?

Pozostali nie udawali dłużej, że jedzą. Bezczelnie gapili się na kupców, czekając, aż któryś stanie w obronie dzieciaka. Nie wiedzieć kiedy, w rękach najemników znalazły się miecze i ciężkie żalnickie buzdygany, wcześniej oparte o ścianę za ławą.

– A może ci się nie podobam? – Żylasty przyciągnął chłopaka bliżej, choć ten szarpał się i wyrywał. – Może nie zechcesz poratować starego strudzonego żołnierza w potrzebie, bo masz wśród kupców miłośnika, co z dawna cię w sianie obraca? Tego wielkiego czarnobrodego dziada? – Uśmiechnął się lekko, spoglądając zbójcy prosto w oczy.

– Wystarczy, panie – odezwał się z uniżeniem Twardokęsek. – Poszuciliście sobie naszym kosztem, lecz my ludzie pokorne, nie będziem się krzywić. Ale już więcej nie trzeba. I chłopak się boi.

Jednak wiedział, że zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, na pozór pochłonięci jadłem, również szykowali się do bitki. Lusztykowi palce niespokojnie chodziły na krawędzi misy, jak zwykle przed walką. Osacznik żuł źdźbło trawy, błyskając zębami spopod nawisu szpakowatych wąsów, ale jego prawica była zaciśnięta na polanie. Cherchel zdjął baranicę i odblask płomieni grał na jego grubym pasie z żelaznych klamer. Wekiera przeciwnie, jakoby skostniały od mrozu, naciągnął się na siebie burą końską derkę. Nie miał ulubionej maczugi z jesionowego drewna, lecz zbójca wiedział, że pod wytartym pledem skrywa potężny kiścień z sześcioma żelaznymi łańcuchami; rozbijał nim ludzkie czaszki z łatwością, z jaką gospodyni tłucze skorupkę jajka. Chąśnik pomorckim zwyczajem miał na pewno pod kapotą dobry mieczyk i korda, ale zbójca wciąż się wahał. Z dawien dawna nie widział towarzyszy w walce, a tamtych było dziewięciu. Dziewięciu doświadczonych najemników, przygotowanych do bitki i usadowionych wyżej. Na domiar złego ich przywódca trzymał w garści Nieradzica, zasłaniając się sprytnie od ciosu nożem.

Żeby chłopaka choć na chwilę puścił, pomyślał zbójca. Na jedną krótką chwilę…

– Ejże, zazdrość cię sparła? – Drab przymrużył oczy. – Nie strachaj się, stary, my tylko pofiglujem trochę i zaraz ci gaszka oddamy, nienaruszonego. Niechże ci się potem na podołku wypłacze, jak go będziesz zacieszać… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy właśnie Nieradzic szarpnął się mocniej, po czym plunął najemnikowi prosto w twarz.

– Ty ścierwo! – ryknął zaskoczony mężczyzna i walnął chłopaka na odlew tak mocno, że ten poleciał w tył kilka kroków i upadł pomiędzy drwa, ułożone na stosie obok paleniska.

Wówczas nagle coś śmignęło w powietrzu i wąskie ostrze sztyleciku Cherchela wbiło się żylastemu prosto w gardło. Zabulgotał ustami pełnymi krwi, lecz nikt go już nie słuchał.

Któreś z dzieci na piecu rozwrzeszczało się przeraźliwie i zaraz zamilkło, nakryte szczelnie derką przez rozsądniejsze rodzeństwo.

Osacznik zakręcił pod powałą płonącą głownią i z rykiem runął na najemników. Rozrzucane drwa potoczyły się po klepisku, sypiąc wokół iskrami, od których natychmiast zajęły się sukno i słoma. Gospodyni z piskiem rzuciła się zalewać wodą z cebrzyka, ale któryś ze zbójców, chyba Wiekiera, odpędził ją potężnym kopniakiem. Kobiecina zaskowytała głucho i skulona wpół, przewróciła się na tlące płótno. Jej mąż okazał się sprytniejszy. Na pierwszy odgłos bitki zniknął, jakby go wymiotło z izby.

W izbie było tak ciasno, że Twardokęsek ledwie zdołał się uchylić przed wielkim bierwionem w ręku Osacznika. Widział, jak straszliwy korbacz Wekiery gruchocze łeb człeka, który przydybał przy wozach Nieradzica. Ale samego chłopaka zbójca nie zdołał dojrzeć. Miał nadzieję, że dzieciak przytomnie odczołgał się gdzieś w bok, pod ścianę, bo łacno mogli go w bitce stratować.

Pomimo śmierci przywódcy najemnicy bardzo szybko przyszli do rozumu. Przewrócili stół na sztorc, zastawili go ławą i skryli się pod ścianą, ciskając ku zbójcom ogryzionymi kośćmi i glinianymi misami. Nie docenili jednak rozjuszonego Osacznika. Kopiennik wyrżnął raz i drugi bierwionem w blat. Gdy nie odniosło to żadnego skutku, prócz wzbudzenia niejakiej wesołości wśród najemników, odrzucił głownię i z gołymi rękami rzucił się naprzód.

– Poczekaj! – wrzasnął za nim Cherchel, który wygarniał już żelaznym hakiem rozpłomienione bierwiona z paleniska, aby je sprytnie podłożyć pod stół i ławę, osłaniające drabów.

Zbójca skinął głową – było mu wszystko jedno, czy chata zgorzeje ze szczętem, skoro tym sposobem mógł bez trudu i znoju wykurzyć napastników zza zapory. Inni kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy takoż w lot podchwycili pomysł skalmierskiego barda; podpalali gałęzie i z daleka ciskali nimi w drabów, niepomni na przeraźliwe zawodzenia kobieciny, która zdołała się podnieść z płonącej słomy i dusiła ją mokrym kożuchem któregoś ze zbójców. Jednak Osacznik nie obejrzał się nawet. Blask ognia padł na jego wykrzywioną od wysiłku gębę, kiedy chwycił skraj dębowego stołu. Twardokęsek zobaczył, jak nabrzmiewają węzły mięśni na jego chudych ramionach. Napiął grzbiet, stół drgnął z lekka, zachwiała się ustawiona na nim ława.

36
{"b":"100642","o":1}