Za plecami Szydła na ganek chaty wysypywali się panowie bracia, znużeni nocną biesiadą i przepici krzynę. Jeden z nich, wielki, zeschnięty szlachcic w łosiowej kurcie, spojrzał w twarz Bogorii i znieruchomiał gwałtownie. Bodnął łokciem najbliższego sąsiada i obaj bacznie jęli się przysłuchiwać rozmowie.
– Pewni jesteście? – spytał przyciszonym głosem Bogoria.
Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Niziołek odął się na gębie, a jego oczy zapłonęły żółtym światłem.
– A jak wam się zdaje, kto ja jestem? – rzekł ze złością. – Jarmarczna wróżka? Armia siedm dni temu z Uścieży wyszła i prosto na nas wali. Ale rzecz gorsza, że się z drugiej strony Skalmierz do nas podkradł. Już pod wzgórza Zatretu podchodzą.
Bogoria aż się za czuprynę porwał.
– Teraz mi mówicie? – wrzasnął, nie dbając zupełnie o gapiów, których wciąż przybywało. – Dłużej trzeba było poczekać, aż nam pod bramą obozowiska staną!
– Pohamujcie się! – syknął przez zęby karzeł i zacisnął palce na łokciu Bogorii.
Ten tylko sapnął głucho z bólu. Miał wrażenie, jakby wsadził ramię w imadło.
– Tak lepiej – pochwalił go kpiąco Szydło. – Milczcie i słuchajcie. Pomorcką armię Zird Zekrun chroni i zasłania przed wzrokiem niepowołanych, a Sen Silvar podobnie dla swoich czyni. Inaczej dawno bym ich wyczuł. No, ale jest jedna korzyść. – Uśmiechnął się chełpliwie. – Gdyby nie ja, nikt by was nie przestrzegł. A moi drodzy bracia nie wzięli pod rozwagę jednej mało istotnej osoby. Mnie. – Wykrzywił się szyderczo i Bogoria pojął, że waśnie bogów są równie głębokie jak śmiertelników. – Nie będą się spodziewali oporu.
Szlachcic desperacko spróbował zebrać myśli.
– Ile zostało nam czasu?
– Niewiele. – Karzeł znów sposępniał. – Zależy, gdzie chcecie się spotkać. Cztery dni, nie więcej.
– Kiedy księcia nie ma! – wyrwało się Bogorii z głębi duszy. – Ani nawet Twardokęska nie ma! Kto ludzi poprowadzi?
Wstyd mu się zrobiło, ledwie posłyszał własny głos, cienki i piskliwy od przestrachu. Co gorsza, spostrzegł, jak pół tuzina szlachty u ganku odyma się po pańsku i ukradkiem szacuje postawę reszty. Jakby mógł, sam by się w gębę strzelił za krewkość i głupotę. Przecież powinien przewidzieć, że skoro się trafiła podobna gratka, wilczojarscy panowie z lubością zaczną debatować, który z nich najbardziej zasłużył, by pod nieobecność Koźlarza przewodzić rebeliantom. Cud boski, jeśli tym razem obejdzie się bez burd i zajazdów. Zazwyczaj się nie obywało.
– Co u was jest z tym zwierzchnictwem – zadrwił niziołek – że je sobie jak zgniłe jaje podrzucacie? Miał książę powstaniu przewodzić, ale na morze wypłynął, Twardokęska na swoje miejsce naznaczywszy. A Twardokęsek do Książęcych Wiergów pognał, komendę przy Bogorii zostawiając. To ja się zapytuję, dokąd teraz Bogoria umknie, aby się kłopotu pozbyć? – dokończył kąśliwie. – Do mysiej dziury?
Na wywód karła panowie szlachta gwałtownie przestali podkręcać wąsa i macać koło rękojeści szabli. Jedynie w milczeniu wodzili wzrokiem od Bogorii do niziołka, który go spotwarzył i nieledwie tchórzem obwołał w przytomności sąsiadów.
– Racja – wtrącił Chąśnik. Siedział na trawie pod gankiem i nie bez ukontentowania przysłuchiwał się rozmowie. – Jak kto piwa nawarzył, niech je teraz wypije.
Bogoria błyskawicznie odwrócił się do kamrata Twardokęska.
– A tobie co do tego? – warknął.
– A nic, nic. – Stary zbój zrobił niewinną minę. – Jeno mnie się zdaje, że wyście tę awanturę zaczęli, wedle Czymborskiej Debrzy Pomorców mordując. To wy się teraz martwcie, ot co!
– Wozacy was usłuchają – nieoczekiwanie odezwał się Pleskota. Stary szlachcic stał przy ganku i wyraźnie skonfundowany obecnością tylu znacznych osób, obracał czapkę w dłoniach. – Póki się zaciąg nie zbierze, tylko na rebeliantach możemy polegać i tych, co pod znakiem gwiazdy służą. A oni za innym nie pójdą, aby za wami. Za Twardokęska druhem.
Bogato odziany szlachcic, chorąży wilczojarskiej chorągwi, spurpurowiał na twarzy. Uczynił krok do przodu i otworzył usta, jakby chciał coś rzec, lecz zamknął je szybko. Plotki po obozie rozchodziły się szybko i wokół placu zaczynali się gromadzić rebelianci. Chorąży znał wystarczająco dobrze Wilcze Jary, by wiedzieć, że jeśli teraz wystąpi przeciwko woli pospolitaków, wybuchnie burda i powstańcy rozniosą go na szablach.
Znienacka Bogoria pochwycił za cebrzyk, wylał sobie na łeb resztę wody i otrząsnął się jak pies.
– Co się gapicie? – prychnął. – Konie siodłać i wozy gotowić!
– Kędy ich zatrzymacie? – zapytał chorąży.
Szlachcic zawahał się na chwilę.
– Na Rogobodźcu – odparł krótko. – Zacne miejsce. Niejeden kupiecki konwój my tam złupili.
Pomiędzy rebeliantami gruchnął śmiech. Tylko chorąży wyglądał, jakby go zaraz miała cholera zdjąć.
Kamrat Twardokęska nieznacznie przesunął się za węgieł chaty.
– A ty dokąd, Chąśnik? – spytał z przekąsem Bogoria, który jakoś nie ufał pomorckiemu zbójcy. – Gęsi pasać czy konie pławić? Czy też strach cię obleciał albo nie masz ochoty z pobratymcami wojować?
Chąśnik spojrzał na niego spode łba.
– Mnie tam za jedno, komu kark skręcam – burknął – jak długo mi się opłaci. A jaśnie książę Koźlarz opłacił mnie sowicie. Ale po mojemu zdałoby się Twardokęskowi naprzeciw z wieścią wyskoczyć, żeby wiedział, gdzie nas szukać, kiedy z pomocą powróci.
Jeśli powróci, poprawił w myślach Bogoria, po raz pierwszy chyba przyznając się przed sobą, że nie ze wszystkim ufa hersztowi z Przełęczy Zdechłej Krowy.
– Nie wiedzieć, kiedy Twardokęsek z Wiergów przybędzie – rzekł twardo – ani którą drogę obierze. A nie mam dość ludzi, aby ich na poszukiwanie rozsyłać. Nie, mości Chąśniku. Nie będziem się oglądać ani na Twardokęska, ani na nikogo innego. – Spode łba popatrzał na Szydło. – Załatwimy tę sprawę po swojemu. Po wilczojarsku.
Karzeł uśmiechnął się drwiąco i byłby pewnie coś rzekł, gdyby zza pleców szlachty nie pokazał się stary Podręba. Szedł powoli, podpierając się na lasce, bo był już w leciech podeszłych niezmiernie i prawie ślepy. Ale inni schodzili mu z drogi i pozdrawiali z uszanowaniem. Ktoś wziął go pod łokieć i sprowadził po schodach na murawę. Macając wokół kijaszkiem, starzec posuwał się ku Bogorii. Śmiechy i gwary milkły, kiedy kolejno dostrzegali, co trzyma w dłoni, aż w końcu stało się zupełnie cicho.
Podręba zatrzymał się o krok przed Bogorią. Uniósł głowę, jakby chciał mu zajrzeć w twarz niewidzącymi oczami.
– Jeno że tym razem nie sam pojedziesz na Rogobodziec – oznajmił mocnym głosem i wcisnął Bogorii w garść pęk sznurów. – Roześlij wici.
Bogoria nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, kto pierwszy zdjął czapkę i pokłonił się przed nim do ziemi u studni, na dziedzińcu lipnickiego obozowiska. Nie pamiętał twarzy młodziaków, którzy wyjęli mu z ręki wici i pognali pędem przez Wilcze Jary, niosąc wieść o zaciągu. Nie wiedział też, kto wrzeszczał jego imię, aż się konie płoszyły. Jedyne, co zostało mu w pamięci, to paradna chorągiew żalnickich kniaziów, która rozwinęła się na wietrze, kiedy wyjeżdżali za bramę obozowiska.
Nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy ją nad swoją głową.
* * *
– Nigdzie się stąd nie ruszę! – Złociszka odrzuciła włosy z twarzy i buntowniczo zadarła brodę.
Zbójca popatrzył na nią z uznaniem. Oczy jej błyszczały jak u dzikiej kotki, na policzki wystąpiły rumieńce, a długie rozpuszczone włosy aż kusiły, aby wpleść w nie palce. W złości stawała się naprawdę śliczna. Burmistrz Staroźrebca, mincerz Lubicha, z wdzięczności za ocalenie zaprosił zbójcę pod własny dach i Twardokęsek rad by się nieco nacieszył swoją młodą małżonką. Miała fantazję, musiał przyznać. Właściwie był dumny, że się tak chytrze przemknęła pod samym nosem Pomorców zaledwie z trójką człeka. Ale oczywiście w niczym nie wpływało to na jego decyzję. Byli daleko od Książęcych Wiergów i nie zamierzał tolerować tutaj niewieścich swawoli.