Литмир - Электронная Библиотека

– Ja też nie – odparł cicho Koźlarz. – Ale stało się. Czy możesz jej pomóc?

– Nie zapytasz, jaka będzie cena?

– Nie. Nie zapytam.

Org Ondrelssen uśmiechnął się wąskimi wargami.

– Być może pomyliłem się co do ciebie, książę. Dobrze więc. – Znów przyklęknął przed Szarką. Zakreślił palcem krąg na śniegu, ułożył w nim kobietę i dotknął wargami jej czoła. – Zaśnij – wyszeptał, delikatnie kładąc jej głowę na śniegu. – I śnij jak najdłużej, moja droga.

Nie nastąpiło nic więcej, żadna z rzeczy, o których śpiewali bardowie. Krąg nakreślony na śniegu nie wybuchł żywym ogniem, by strzec uśpionej Iskry, ani jej towarzyszki nie nadleciały z wysokiego nieba, aby ją zabrać do siebie. Tylko widmowe rumaki parskały cicho w ciemności. Z ich pysków nie unosił się najlżejszy oddech.

– To wszystko? – zapytał Koźlarz, kiedy Białobrody powstał.

– Nie umiem jej uleczyć. Spowolniłem jedynie konanie. – Bóg wsunął stopę w strzemię. – Moc Zird wciąż w niej jest, choć skuta lodem. Ale kiedy ta kobieta się przebudzi, trucizna nadal będzie krążyć w jej żyłach. – Wskoczył na konia. – Przykro mi.

– Nie ma lekarstwa?

– Kiedyś było. – Przejrzyste oczy Org Ondrelssena były utkwione w ciemności ponad głową księcia. – Jasna woda ze źródła Ilv, zanim skalała ją śmierć żmijów, wymordowanych z ręki Wężymorda. Ale czas musiałby zatoczyć krąg, aby powróciły dawne moce – urwał, jakby oczekiwał, że książę coś powie. Lecz Koźlarz milczał. – Pozostaje moja zapłata.

– Czego chcesz?

– Twój miecz. Sorgo.

Koźlarz cofnął się, przyciągnął rękojeść do piersi. Miał wrażenie, że miecz poruszył się niespokojnie pod jego palcami.

– Jeśli zabierzesz Sorgo – powiedział powoli książę – równie dobrze możesz poderżnąć mi gardło. Zird Zekrun zabije nas przed świtem.

– To może się zdarzyć. – Bóg wyciągnął dłoń. – Nie zmienia jednak ceny. Oddasz miecz z dobrej woli?

– Tak. – Koźlarz przymrużył oczy i podał miecz, rękojeścią do przodu. – Ale ja również pomyliłem się co do ciebie.

Bóg pochwycił broń i roześmiał się głośno. Na dnie jego głosu pobrzmiewał odległy pogłos gromu.

– Sam powiedziałeś, nie jesteśmy miłosierni. Żadne z nas.

Rumak spiął się do skoku i wicher podniósł się znad ziemi, rzucając księciu w twarz kłęby śniegu. Kiedy znów przejrzał na oczy, boga nie było już przed nim, tylko odgłos kopyt niósł się pomiędzy skałami. Ale martwi władcy nie poruszyli się. Konie drobiły kopytami w śniegu, potrząsały grzywami, lecz jeźdźcy wciąż stali zwartym kręgiem wokół Koźlarza i Szarki. Ich oczy wypełniał dym.

Wreszcie jeden z martwych królów poruszył się powoli i wysunął naprzód. Książę zobaczył, że lewą dłonią, okrytą ciężką żelazną rękawicą, prowadził luzaka – wspaniałego, jabłkowitego rumaka. Koźlarz odruchowo wyciągnął dłonie. Koń przybliżył się, trącił go niecierpliwie pyskiem. Chrapy miał jedwabistomiękkie i zimne jak lód. Zarżał cicho.

Widmowa kohorta przypatrywała się w milczeniu.

* * *

– Nie! – wykrzyknął Mroczek, kiedy Org Ondrelssen położył dłonie na Iskrze.

A może to sam bóg przemówił, ponieważ skała odpowiedziała pełnym wściekłości rykiem. W wioskach na nabrzeżu ludzie zatrzymywali się ze strachem, spoglądając na kolumnę dymu, która wyprysła nagle ze szczytu Hałuńskiej Góry. Matki zakrywały twarze dzieciom, ojcowie zatrzaskiwali okiennice, przerażeni, co jeszcze przyniesie im gniew boga. Nie czekali długo. Z głębi ziemi ozwał się głuchy pomruk, jakby rozwścieczone zwierzę usiłowało wyszarpać sobie poprzez głazy drogę na zewnątrz. Potem wszystko zatrzęsło się, a przez zasłonę z pyłu i dymu przebiły się jasne błyski. Strugi lawy, wijąc się, pociekły po zboczach Hałuńskiej Góry jak smukłe żmije, uczynione z żywego ognia. Nic nie mogło ich zatrzymać.

Mroczek zasłonił uszy, jakby mógł się obronić przed furią rozwścieczonego boga. Chciał skomleć o litość, błagać swego pana o litość, bo przecież powinien był przewidzieć, że żalnicki wypędek wezwie na pomoc przeklętego Org Ondrelssena. Ale z jego ściśniętego gardła nie dobywał się żaden dźwięk. Ani skowyt bólu. Bóg ogarnął go ze wszystkich stron, potrzaskał żebra, wyłamał ramiona ze stawów. Zresztą Mroczek nie spodziewał się niczego innego. Zawiódł, a litość nie leży w naturze skały.

Kiedy wreszcie było już po wszystkim i Hałuńska Góra uspokoiła się nieco, Mroczek leżał na boku, zwinięty w kłębek jak dziecko, i oddychał chrapliwie. Każdy haust powietrza, wciągnięty w płuca, stawał się wysiłkiem nieomal ponad siły. Chciał zapewnić boga o swojej wierności, obiecać mu, że w przyszłości okaże się bardziej przezorny. Może i błagać o wybaczenie. Czuł jednak pewność, że Zird Zekrun nie usłucha. Odszedł, pozostawiwszy swemu słudze jedynie ból, który do niedawna był udziałem Szarki.

Ale Mroczek mógł cierpieć, skoro tak zadowoli swego pana. Żył, więc nic straconego. Żaden mróz nie trwa wiecznie. Lody kiedyś pękają i topią się na cieśninach. Iskra będzie musiała się obudzić, a Mroczek ocknie się wraz z nią.

Pozostawał jeszcze żalnicki książę, który wykazał się jakże nieoczekiwaną gorliwością. Mroczek z trudem rozciągnął rozbite wargi w uśmiechu.

– Chcieliście wojny – wyszeptał ochryple. – Dobrze więc. Będziecie ją mieli.

Skała poruszyła się pod nim i zawarczała jak żywe zwierzę. Zird Zekrun również podjął decyzję. Pragnął zabijać. Pragnął zabijać już teraz.

* * *

Bogoria powoli wyszedł na dziedziniec przed Koźlarzową chatą. Zatrzymał się u studni, przetarł oczy, a potem dla pewności wylał sobie na łeb pół cebrzyka wody. Choć ze zmęczenia wciąż ćmiło go pod czaszką, patrzał przytomniej. Z całej okolicy zjechali się na Półwysep Lipnicki posesjonaci i do białego ranka radzili wytrwale nad obroną Wilczych Jarów. Zeszła na tej naradzie beczka piwa, a ustalono tyle, że należy w cichości siedzieć i Wężymorda nie drażnić. Bo a nuż cała awantura jakoś się rozejdzie. Prawda, że zbroi się kniaź i ściąga do Uścieży wojska. Ale może gniew mu minie, gdy zoczy, że nikt naprzeciw nie rusza i do bitwy nie staje.

Bogoria westchnął ciężko. Właściwie nie winił ziomków, że się nie rwali do wojowania. Nie wierzył jednak, aby udało im się w spokoju doczekać powrotu Koźlarza. Wężymord nie był głupcem. Uderzy szybko, bez ostrzeżenia. Jak wtedy, gdy zdobył Rdestnik.

Ale jeszcze nie dzisiaj, pomyślał Bogoria, rozglądając się wokoło. Dniało dopiero, lecz niebo było bezchmurne i dzień zapowiadał się piękny. Znienacka sparła go okrutna ciekawość, czy w obejściu Jacynny trawę już skoszono i czy kwitną białe róże, których szczepy zeszłego roku sprowadzał aż z samej Spichrzy.

– Hej, konia osiodłajcie! – krzyknął ku pachołkowi, który wiódł na pastwisko dwa krępe podjezdki. – Mus mi na wycieczkę ruszyć.

– Ano prawda – rozległ się tuż za nim głos Szydła. – Jeno nie tam, gdzie chcecie.

Bogoria odwrócił się gwałtownie. Odkąd wiedział, kto się skrywa pod postacią wesołka w żółtych rajtuzach, całkiem mu minęła śmiałość do pogwarek z karłem. A Szydło bezwstydnie korzystał z jego konfuzji, łaził za nim krok w krok i dogadywał paskudnie. Czasami szlachcic łapał się na bezbożnej myśli, żeby wreszcie kark skręcić paskudzie i uciszyć ją na zawsze. Ale był człekiem roztropnym, więc milczał. Nie odpowiadał nawet na szyderstwa niziołka. Liczył, że ten się wreszcie znudzi i znajdzie sobie inną ofiarę. Niestety, na razie zupełnie się na to nie zanosiło.

– Co chcecie? – burknął, usiłując ukryć niechęć.

– Trzy piersiaste Servenedyjki, pieczonego wołu i beczkę najlepszej skalmierskiej małmazji – Szydło ani mrugnął. – Jeno nie guzdrajcie się zbytnio, bo wnet inne będę miał zajęcie.

Bogoria aż oczy wybałuszył na podobną bezczelność.

– Chybaście do cna zdurnieli.

– Pytacie, czego chcę, to gadam. – Niziołek wzruszył ramionami. – Przecie wielki z was pan, szlachetny i roztropny, zatem bez powodu nie pytacie, prawda? Ale zmartwię was. Nie będzie ani tak, jak ja chcę, ani jak wy chcecie. I z chcenia waszych krewniaków, coby cicho siedzieć i na księcia czekać, też niewiele przyjdzie. Wężymord się ruszył.

137
{"b":"100642","o":1}