Литмир - Электронная Библиотека

– Uważaj! – syknął. – Za dużo wysiłku poszłoby na darmo, gdybyś teraz skręciła sobie kark.

Powinna się obruszyć, bo nikt wcześniej nie mówił do niej w podobny sposób, nawet ojciec. Ale właściwie była rozbawiona. Ufała Lusztykowi, choć czasami miała wrażenie, że pozostał w mieście jedynie przez ciekawość, czego jeszcze zdołają razem dokonać.

W ciemności poprowadził ją do małej, ukrytej komory, przylegającej do kuchennej izby. Domostwo było bardzo ciche. Najemnicy czuwali na dole, w wielkiej sieni, a służebne i pachołkowie nauczyli się już nie włóczyć po zmroku korytarzami. Ale Lusztyk poruszał się bezszelestnie jak zwykle. Złociszka nie słyszała jego kroków, choć szła tuż obok.

Mężczyzna w komorze spostrzegł ich dopiero, kiedy stanęli tuż obok. Podskoczył, obronnym gestem przygarniając napoczęty bochen chleba. Miał rzadką kozią bródkę i zapadnięte policzki. Złociszka nie umiała wyczytać z rysów jego wieku, lecz była pewna, że nie widziała go nigdy wcześniej. Pytająco obejrzała się na Lusztyka.

– Powiedz jej – nakazał dusiciel.

Obcy spiesznie przełknął kęs chleba.

– Skalmierska armia maszeruje na Żalniki – powiedział chrapliwie.

Rogi chusty wysunęły się jej z dłoni.

– Jak to? – spytała niedorzecznie.

Lusztyk i przybysz wymienili dziwne spojrzenia.

– Usiądź, Złociszko – rzekł dusiciel, prowadząc ją ku krzesłu. – No, siadaj. – Położył jej dłoń na ramieniu i popchnął w dół.

– Nie jestem dzieckiem – zaprotestowała, kiedy okrył jej ramiona narzutką.

– To jeden z kłopotów – odparł Lusztyk, a obcy obrzucił znaczącym spojrzeniem jej głęboko wyciętą koszulę.

Zaczerwieniła się i ciaśniej zebrała chustę.

– Kim jest ten człowiek? – zapytała, usiłując zachować resztki złudzeń, że jest panią we własnym domu. – I co tutaj robi?

Lusztyk uśmiechnął się nieznacznie. Znów poczuła się jak głupia mała dziewczynka.

– Kiedy nas Twardokęsek wciągnął w tę żalnicką awanturę – powiedział miękko – postanowiłem odnowić kilka starych znajomości w rodzinnych stronach. Na wszelki wypadek. Bo gdy wojna idzie, prędzej czy później jakiś wypadek się zdarzy. Doża jest sprytny jak liszka, nie zwykł przepuszczać podobnych okazji. I zdarzyło się. Sześć dni temu.

– Wężymord postanowił zdusić lipnicką rebelię – odezwał się przybysz. Dopiero teraz Złociszka spostrzegła, że musiał przywędrować z daleka. Mówił z nieznacznym skalmierskim akcentem. – Wyprawił posłów do naszego doży. Obiecał mu przymierze, a wraz z nim ziemie, które przed wiekiem żalnicki kniaź wydarł spod skalmierskiego panowania. Szmat kraju, aż po sam skraj Wilczych Jarów. Wszystko, o co wadzili się nasi dziadowie.

Bardzo chciała być dość roztropna i silna, by znaleźć na te słowa odpowiedź. Ale nie umiała zapanować nad strachem. Szykowała się do wojny przez całą zimę, ta jednak rozpoczęła się zbyt szybko. Jej ojciec wciąż kołatał się pomiędzy życiem i śmiercią, a Twardokęsek był już daleko.

Uczepiła się tego imienia i powtarzała je w myślach, usiłując jakoś zagłuszyć przerażenie.

– Frejbiterzy lada dzień ruszą na Półwysep Lipnicki – ciągnął Skalmierczyk. – A kiedy rebelianci stawią im czoło, od morza i od południa podejdzie ich armia doży. Nawet Koźlarz nie zdołałby powstrzymać podwójnego uderzenia. A wciąż nie ma go w Żalnikach. – Podrapał się po czole i Złociszka zauważyła, że jego dłonie są podobne do dłoni Lusztyka, zwinne, nerwowe, o długich palcach. – Różne pogłoski chodzą po kraju. Ponoć pospołu z córką Suchywilka wpadł w ręce Zird Zekruna.

– To nieprawda – zaoponowała odruchowo.

– To bez znaczenia – tym razem odezwał się Lusztyk. – Nawet jeśli Koźlarz żyje, musiałby być ptakiem, aby przybyć na czas i poprowadzić ludzi do bitwy.

– Okręty doży są już na morzu – dorzucił obcy. – Wojsko wyruszyło sześć dni temu. Ciągną powoli, z ostrożna, dlatego zdołałem ich wyprzedzić. Ale niedługo tu będą. Góra za dwie niedziele, jeśli oficerowie pozwolą żołnierzowi poswawolić w pochodzie.

– Muszę go przestrzec. – Złociszka poderwała się z krzesła. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią z niedowierzaniem. Ale przemówił tylko Lusztyk.

– Kogo? – spytał.

– Twardokęska. I rebeliantów. Inaczej wszystko pójdzie na darmo – mówiła coraz szybciej. – Broń, ludzie. Po prostu się zmarnuje.

– Nie zdążysz.

– Zdążę! – odparła z uporem. – Muszę zdążyć.

Lusztyk podszedł bliżej i zatrzymał się tuż przed nią.

– Spójrz na mnie, Złociszko – powiedział cicho, dotykając palcem jej policzka.

Podniosła wzrok. Tym razem nie kpił z niej, choć ostatnimi czasy często się tak zdarzało. Wpatrywał się w nią z dziwnym natężeniem.

– Odesłałaś z Twardokęskiem wszystkich, kogo mogłaś. Może nawet więcej. W mieście prawie nie ma żołnierza. Kiedy dotrze tu wieść o wojnie, a dotrze na pewno wkrótce, wybuchnie tumult. Nie opanujemy go, jeśli odjedziesz z Książęcych Wiergów. Tłum cię znienawidzi, gdy rozejdzie się wieść, że uciekłaś w przeddzień najazdu. Spalą kamienice, młyny, folusze, kantory, spichrze i magazyny. Cały dobytek. Tutaj też przyjdą i wymordują nas wszystkich. Twojego ojca również. Rozumiesz to?

– Rozumiem. – Skinęła głową. – Mimo to muszę spróbować.

Długą chwilę bardzo uważnie obserwował jej twarz.

– Zdumiewające – rzekł w końcu. – Ale dobrze. Dam ci trzech ludzi. Pojedziecie konno, trzymając się bocznych ścieżek. Jeśli sobie poradzisz.

– Będę gotowa przed świtem – odpowiedziała sucho. – I poradzę sobie.

Lusztyk nic nie odpowiedział. W drzwiach Złociszka przystanęła i obejrzała się przez ramię.

– Co jest zdumiewające? – spytała cicho.

– Ty naprawdę kochasz Twardokęska – odparł Lusztyk.

* * *

We śnie siedział u stóp bogini. Jak zwykle, w najgłębszym sanktuarium bogini panował mrok, lecz jej twarz zdawała się unosić jak księżyc na nocnym niebie, jasna i świetlista. Z kadzielnic bił odurzający dym, mieszając się z przemożną wonią jabłek. Chłopiec po omacku wysunął dłoń i natrafił na znajome ostrze. Sorgo był tu zawsze, jak bogini. Chłodny i niezniszczalny, wisiał na ścianie tuż za jej tronem.

Nagle bogini pochyliła się ku chłopcu, a jej oczy były dwiema ciemnymi studniami.

– Niedługo przyjdę po ciebie – odezwała się miękkim, szemrzącym głosem, który przywodził na myśl szelest suchych liści. – Wszyscy po ciebie przyjdziemy.

Dopiero wtedy zobaczył, że jej twarz była obliczem kościotrupa.

Poderwał się z wargami zagryzionymi do krwi, tłumiąc wrzask. Słońce stało już wysoko, morze biło o brzeg i mewy wydzierały się ponad skałami. Ale pomiędzy szczytami wciąż wibrował jego głos, pełen przerażenia i bólu. I dopiero po chwili zrozumiał, że nie on krzyczał.

Szarka leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Nie poruszyła się, gdy dotknął jej ramienia, ale poprzez płaszcz i kubrak norhemnów wyczuł bijące od niej zimno. Przypadł do Iskry, odgarnął z twarzy złotorude włosy.

Jej twarz była trupioblada, rysy wyostrzone bólem.

– Llostris?

Miał wrażenie, że jej rzęsy drgnęły, ale wiatr rozwiewał złotorude włosy i mógł być to tylko cień. Naprawdę jednak przeraził się, gdy spostrzegł krople krwi w kącikach oczu i czerwoną strużkę, spływającą z jej ust.

– Co się dzieje, Llostris?

Niezmiernie powoli uniosła powieki i przez moment miał wrażenie, że jej oczy są pełne światła. Słońce załamywało się w nich jak w górskim krysztale.

– Zird Zekrun – wyszeptała z wysiłkiem. – To już nie potrwa długo, kochany. Zabije mnie, jeśli do niego nie przyjdę. Już mnie zabija.

– Jesteś silna.

Spróbowała się roześmiać. Ciężar włosów pociągnął jej głowę do ziemi.

– Tak, jestem silna. – Patrzyła prosto w słońce i bardzo wyraźnie słyszał kpinę w jej głosie. – Słaba umarłaby na morzu. Ale nawet ja nie będę się opierać w nieskończoność. Nawet dla ciebie. Ulegnę. Wkrótce.

– Nieprawda.

Bardzo długo nie odpowiadała. Słyszał tylko jej oddech, świszczący i urywany.

133
{"b":"100642","o":1}