Литмир - Электронная Библиотека

Gwałtownie poderwał się ze stołka i długim krokiem ruszył do okna.

– Poszedłem do tej gospody i rozpytałem ludzi o Wekierę – powiedział, odwracając się plecami do łoża. – Chciałem się przekonać.

Zbójca wstrzymał oddech.

– Podkomorzy kłamał! – rzucił przez zaciśnięte zęby Pleskota. – Istotnie, był tam pachoł, wielki i kościsty, który głośno gardłował o grabieży kapłańskiego skarbczyka, ale rozmaitości ludziska gadają, kiedy łby siwuchą zaprawią. Cała reszta to łeż wierutna. Kiedy podkomorzy swoich hajduków posłał, po pachole ani mizerny ślad nie został.

– Nie obwiesili go zatem? – zdumiał się Twardokęsek.

– A gdzie tam! Wszystko jaśnie pan zmyślił.

Zbójcy ledwie udało się ukryć ulgę.

– No, proszę – rzucił nieobowiązująco. – A to chytra liszka.

– Niech go jeno na długość ostrza dostanę, a na lisiurę przerobię! – syknął szlachcic. – Za to, że ze mnie zdrajcę uczynił.

– Dajcież już spokój – rzekł ze znużeniem zbójca. – Nikogoście nie zdradzili.

– Bo sposobności brakło, nie chęci. – Pleskota chodził po izbie, nerwowo wyłamując palce. – Winienem był wam ufać. A wy powinniście przepędzić mnie precz albo, jeszcze lepiej, mieczem rozsiekać.

– Przestańcie wreszcie bredzić. – Zbójca zniecierpliwił się na dobre.

Nie udawał zresztą złości. Skoro niebezpieczeństwo odkrycia rabunku minęło, nie miał ochoty wysłuchiwać dalej wynurzeń Pleskoty. Na swój szorstki sposób lubił starego szlachcica. Lecz z okrutną jasnością pojmował, że jeśli powiedzie mu się zamysł rabunku kapłańskiego skarbca, Pleskota ruszy jego śladem poprzez Krainy Wewnętrznego Morza albo jeszcze dalej. I nie spocznie, póki zbójcy nie pokona i nie zarżnie go dla chwały żalnickiego władztwa i aby w krwi ugasić własne rozgoryczenie.

Ale tym na razie nie zamierzał się Twardokęsek martwić. Najpierw musiał jakoś wywieść w pole wilczojarską szlachtę, która nie wiedzieć czemu upatrywała w nim wodza – a wraz z nią całą pomorcką armię, która niedługo wyruszy ku niemu od strony Cieśnin Wieprzy.

– Idzie wojna – ciągnął oschle – i nie będę przez wasze brewerie tracić przedniego wojownika. A jak się winnym czujecie, znajdźcie sobie jakiego klechę. Bo ja do was urazy nijakiej nie żywię i więcej o tym gadać nie zamierzam. Zwiódł was podkomorzy. Zdarza się. Nie was jednego. Ale teraz trzeba wszelkie urazy zapomnieć i wespół o obronie myśleć. Inaczej nas Pomorcy ze szczętem wygubią, podczas gdy my desperować będziemy i włosy z głów rwać, rozpaczając nad własną nieudolnością.

Pleskota poweselał wyraźnie.

– A macie już plan obrony gotowy? Bo prawił mi Bogoria, że nierychło się nasz dobry książę pan do Wilczych Jarów wróci i wszystko tutaj na waszych barkach spocznie.

Twardokęsek skrzywił się lekko. Zamierzał co prędzej wymknąć się z Wilczych Jarów, zebrać zaginionych kamratów i najemników, co miał ich tymczasem Kościej nająć i wyszkolić. Potem zaś zbójca ruszy z powrotem, zaczai się na skraju Półwyspu Lipnickiego i wyczeka, aż się wojenka na dobre rozpęta. Wówczas, gdy rebelianci będą zajęci opędzaniem się od Pomorców, uderzy z boku na obozowisko i przepyta Kostropatkę, choćby mu miał gorące węgle pod pięty podkładać. Może nawet pod nieobecność Koźlarza łatwiej przyjdzie cały plan przeprowadzić. I choć żałował nawet starego szlachcica, nie mógł sobie pozwolić na litość.

– Za dużo Bogoria gada – burknął, unikając wzroku Pleskoty.

Stary zawahał się.

– Duch w nim po trochu podupadł – zniżył głos do szeptu – jak go wieści doszły, że bez księcia przyjdzie nam stawić czoło pomorckiej nawale. Poprowadziłem go w spichlerz i gorzałki dałem, aby zbyt wiele przy ludziach z żałości nie naplótł. Ale prawda, że zbyt rychło ta wojna nastaje i w niedobrym momencie.

– Żaden moment nie jest sposobny, kiedy wodza nie masz – skwitował krótko Twardokęsek.

– Co tedy uczynicie? – Pleskota podniósł na niego wyblakłe niebieskie oczy. – Bo coś musicie uczynić. I to prędko.

Przez moment Twardokęsek miał ochotę ofuknąć starego szlachcica i przypomnieć, że w Debrzy nikt się za bardzo nie oglądał na zbójeckie rozkazy. Pohamował się jednak. Było za późno na swary.

– Ludzi mamy zbyt mało – rzekł z namysłem. Musiał gadać rozsądnie, aby nie wzbudzić przedwcześnie podejrzeń szlachcica. – Przy tym żołnierz niekarny, brakuje mu ćwiczenia. Jeno Leśnej Straży i wozaków jestem pewien, ci nie zawiodą w potrzebie. Ale ta młoda zbieranina… – Skrzywił się kwaśno. – Sami wedle Debrzy widzieliście. Niewiele trzeba, aby o komendzie zapomnieli.

– Bogoria ich w karby weźmie – poddał stary. – Ma powody znaczne, aby Pomorców nienawidzić.

– Jeno kto weźmie w karby Bogorię? – prychnął zbójca. – Dość, że hyr po okolicy pójdzie o kupcu tłustszym, który poprzez okolicę ciągnie, a precz z wojenki ucieknie, by się grabieżą nacieszyć i łupu nabrać.

Siwowłosy szlachcic łypnął na niego z przyganą.

– Nie lekceważcie Bogorii. Jest wprawdzie facecjonista i człek w obejściu łatwy, ale też wojownik straszliwy, zaciekły i przemyślny jak rzadko. I nie odtrącajcie go zbyt łatwo, jeśli zechce was wesprzeć, bo za nim całe Wilcze Jary staną.

A juści, pomyślał kwaśno zbójca. Jakby wilczojarska szlachta mogła powstrzymać pochód Wężymorda. Ot, zjadą się panowie, radzić będą, głowami trząść i za szable chwytać, a potem rozlezą się z niczym. Jak zwykle. Jeśli nawet zbiorą się łaskawie ze trzy chorągwie i przeciwko Pomorcom pociągną, na widok regularnego kniaziowskiego wojska cichaczem uciekną z pola albo – co jeszcze gorsze – wyjdą ich naprzód witać gorzałką i chlebem. Nie, wilczojarskiej szlachcie nie zamierzał zbójca ufać. Nie po Debrzy.

Nie moje strapienie, ofuknął się, choć przecież przywykł do starego szlachcica, cenił go i szanował. Ale Wilcze Jary poradzą sobie, pocieszył się w myślach. Jak zwykle. Wnet pierwszy patriotyczny zapał minie i hreczkosieje pokornie wrócą do domowych swarów. Znów będą na gościńcu łupić, siwuchę żłopać, z czeladzią się zajeżdżać i procesować o miedzę. Kto wie, może sobie nawet do gardeł skoczą, zanim pierwszy z ludzi Wężymorda nogę w okolicy postawi.

– Toż gadaliście, że tymczasem sam się gorzałką wspiera. Jaki więc z niego pożytek? – zakpił.

– Zanim dnieć zaczęło, ruszył objeżdżać co znaczniejszych posesjonatów – powiedział powoli Pleskota. – Wojska do obozowiska chce ściągać.

– Choćby całe Wilcze Jary na koń siadły, jeszcze za mało będzie – odparł zbójca któremu nagle zaświtała we łbie doskonała wymówka, aby wyruszyć na południe po kamratów. – Nadto piechoty nam trzeba, łuczników, jazdy cięższej. A czasu braknie, by ich więcej uzbierać. I gotowizny. Bo Kostropatka prędzej zdechnie, niż mnie do skarbca dopuści.

– Trochę się po okolicy zbierze.

– Za mało. – Zbójca potrząsnął głową. – Siedzimy na półwyspie jako niedźwiedź w matni. Mieli nas Zwajcy od morza wspierać, lecz bez Suchywilka ni o piędź się nie ruszą. Tak mnie się zdaje, że tylko na sobie możemy polegać. A to niewiele.

– Nie kraczcie dłużej jak wrona. – Pleskota zniecierpliwił się.

Zbójca podrapał się po zarośniętym policzku.

– Tak sobie wszystko we łbie układam i zbieram – wyjaśnił. – I jedno mi wychodzi. Muszę do Wiergów jechać, Kościeja o pomoc prosić.

W istocie jednak nie trapił się wcale obroną Wilczych Jarów. Oby stary łajdak zgodził już najemników, strapił się przelotnie. Bo nader szybko poszło. Szybciej, niż śmiałem oczekiwać.

– Kogo innego poślijcie. – Pleskota nie krył niezadowolenia. – Wyście tu nam potrzebni.

– Kościej człek ostrożny, innemu nie zaufa – odparł zbójca spiesznie. – Nie, mus mi jechać co prędzej. Najlepiej jeszcze dzisiaj.

– Przecie za słabi jesteście! – żachnął się szlachcic. – Na nogi się nie dźwigniecie, nie mówiąc już o podróży.

– Et, byle na koń usiąść – rzekł rześko zbójca. – Jakoś będzie. No, co tak stoicie? – ponaglił Pleskotę, wyciągając ku niemu ręce. – Pomóżcie mi.

Stary potrząsnął karcąco głową, jednak usłuchał. Stękając ciężko, Twardokęsek zdołał wstać i przyodziać się jako tako. Starał się nie pokazać po sobie bólu, lecz przypalone boki bolały niezmiernie i wnet musiał przysiąść na stołku.

108
{"b":"100642","o":1}