Литмир - Электронная Библиотека

– Kto jeszcze?

– Nasz dobry Kostropatka. – Bogoria skrzywił się, jakby przegryzł coś wielce paskudnego. – Krygował się i łasił, że niby chorzy okrutnie jesteście i nie wiedzieć, czy was bogini przy życiu raczy zachować, a w obozowisku rozprzężenie i wodza potrzeba. I że zwyczaj jest stary w Żalnikach, żeby pod nieobecność kniazia pierwszy spomiędzy kolegium kapłanów władzę w jego imieniu sprawował. Znaczy się, on.

– Ścierwo! I coście mu rzekli?

– Precz przegnałem. – Wzruszył ramionami. – Może tam w Rdestniku insze były obyczaje, ale u nas w Wilczych Jarach nie bywało nigdy, aby klecha zbrojnym mężom przewodził. Zwłaszcza gdy wojna za pasem.

– Wojna?

– Ano, widzicie – Bogoria zakłopotał się nieco – sam nie wiedziałem, jak wam rzec…

– Tedy ja mu rzeknę! – wykrzyknął od progu Szydło.

Karzeł wpadł do komnatki, czerwony na gębie z irytacji, a za nim dwaj pachołkowie Bogorii, którzy usiłowali go przytrzymać za kubrak i wyciągnąć z powrotem za drzwi. Niziołek jednak odwinął się wrednie i wyrżnął jednego kułakiem w zęby, drugiego zaś kopnął z całej siły w przyrodzenie. Chłopina zawył donośnie. Korzystając ze sposobności, Szydło przesadził w dwóch susach izbę i dopadł do wezgłowia zbójeckiego łoża.

– Wybaczcie, mości Bogorio – usprawiedliwił się pachołek, który oberwał w gębę. – Szarpał się straszliwie, a przykazaliście, żeby nie poturbować…

Bogoria westchnął ciężko.

– Dobrze, już dobrze. – Machnął z rezygnacją ręką i obaj zbrojni znikli jak zmyci. – Zwariować można – dodał, spoglądając ku zbójcy, jakby szukał u niego współczucia.

– Już żeście zwariowali! – Karzeł wziął się pod boki. – Co wam się zdaje? Że to jeno zabawa? Co wam do głowy przyszło, jakeście wedle Debrzy Pomorców mordowali? Że Wężymord o nich zapomni? Płazem puści zniewagę? A może wam przez umyślnego gratulacje pośle, żeście mu chytrze ludzi wyrżnęli? No? – Powiódł wzrokiem od zbójcy do Bogorii i na powrót. – Coście tak zamilkli, jakby wam z nagła języka w gębie zabrakło?

– Nie miałem zamiaru… – zaczął niepewnie Twardokęsek.

Ale niziołek tylko się jeszcze bardziej rozsierdził.

– Tym gorzej, jeśliście bez nijakiego zamysłu w te krzaki leźli. Co wy jesteście, dziecko? Jak zobaczycie Pomorców, za miecz chwytacie i rżniecie? Tak nawet na gościńcu nie da się grasować, a co dopiero rebelii przewodzić.

– Koźlarz… – wtrącił Bogoria, ale pod spojrzeniem Szydła zgarbił się na stołku jak besztany dzieciak.

– Koźlarz nieprędko wróci. – Karzeł opanował się nagle.

Dopiero teraz zbójca poczuł ukłucie strachu.

– Co się wydarzyło? – spytał bez tchu.

Szydło pomilczał chwilę. Jego oczy stały się całe złote od magii.

– Była uczta na Przychytrzu – odezwał się wreszcie głębokim, niskim głosem. – Kielich i trunek ukryty w kielichu. Była też bitwa.

– Na schodach – rzekł ze zdumieniem zbójca. – Widziałem. Karzeł rzucił mu krótkie, niedowierzające spojrzenie. Nie zapytał jednak. To Bogoria odezwał się pierwszy.

– Gdzie jest nasz książę?

– Nie wiem – odparł Szydło. – Nawet ja nie mogę go dostrzec. Sorgo chroni księcia, zasłania przed moim wzrokiem. Ale nie widzę też innych.

Zbójca rzucił się na posłaniu jak okoń. Od bólu pomroczniało mu w oczach.

– Nikogo – dorzucił karzeł, zanim Twardokęsek zdążył się odezwać. – Nie widzę żadnego z nich. Iskry, wiedźmy ani kniaziów. Jakbym oślepł. Jakby coś ich przede mną zakryło.

– Kim ty jesteś? – Bogoria nie krył lęku.

– Złodziejem. – Karzeł wyszczerzył drobne, ostre zęby. – Ja kradnę. Odbieram to, co inni zagarnęli bezprawnie na tamtym jałowym ciemnym polu, gdzie konali Stworzyciele.

Twardokęsek z westchnieniem osunął się na poduchę.

– On jest bogiem – wyjaśnił. – Dwunastym z bogów Krain Wewnętrznego Morza.

Bogoria uczynił gest, jakby miał zamiar poderwać się ze stołka i uciec precz. Szydło dalej się uśmiechał złośliwie.

– Szarka kazała, żebym was pilnował – rzekł karzeł. – Ale przez myśl mi nie przeszło, że narozrabiacie jako pijane zające. I bardzo nie w czas.

– Wężymord wojska ściąga – odezwał się stłumionym głosem Bogoria. – Siła żołnierza. Wszyscy, których może zebrać. Uderzy na nas. Tak szybko, jak zdoła.

– Przecie my niegotowi – zaprotestował w popłochu zbójca. – Ludzi nie dosyć, a i księcia nie ma.

Nie szło mu jednak bynajmniej o walkę z Pomorcami, tylko o grabież kapłańskiego dobra. Ot, nieszczęście jakie, pomyślał z rozgoryczeniem. Tyle miesięcy pracował człek jak mróweczka, uwijał się i krzątał, a kiedy moment sprzyjający nadszedł, wszyscy go opuścili. Jakby nie mógł Cherchel na rzyci siedzieć i sposobności czekać. Ale nie, musiał mnie zostawić. Na dodatek z całą tą wilczojarską hałastrą na karku.

– Nie trza tedy było wedle Debrzy rozrabiać! – wrzasnął karzeł, aż ze ścian posypało się wapno. – Cicho należało siedzieć, jak książę przykazał. Ale nie, wy musieliście się po swojemu zabawić. No, to nie płaczcie teraz! – dokończył, dysząc ciężko.

Zbójca poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Bóg czy nie, naprawdę nienawidził pokurcza.

– Kto niby płacze? – burknął. – Sam sobie poradzę. A co? Nie mogę?

Nikt mu nie odpowiedział. Bogoria uniósł brew i patrzył wyczekująco na Twardokęska.

– Jeśli się z łoża dźwigniecie! – prychnął karzeł. – W co wątpię.

– Poturbowali was okrutnie – rzekł jakby przepraszająco Bogoria. – Jużeśmy się obawiali, że nie wyżyjecie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spytał ze złością zbójca obracając się w stronę Szydła.

– Zastanów się, zbójco. – Szydło przymrużył oczy i ruszył ku wyjściu. – Zastanów się nad tym dobrze.

– Naprawdę jest bogiem? – zapytał Bogoria, kiedy kroki niziołka ucichły już za drzwiami. – Karzeł?

– A co byście chcieli? – żachnął się zbójca. – Czasy plugawe, to i bogowie spsieli.

* * *

Po owej pogawędce z karłem senność przeszła Twardokęskowi na dobre. Bogoria próbował go dalej zagadywać, lecz zniechęcił się szybko, gdy zbójca odpowiadał półsłówkami. Mamrocząc coś pod nosem, szlachcic poszedł precz. Twardokęska pozostawiono samemu sobie. Leżał, gapiąc się w powałę i dumając posępnie, a nic roztropnego nie przychodziło mu do głowy. O zmierzchu w izbie pojawiła się dziewka z miską rosołu. Postawiła ją na niskim stołeczku u łóżka, dygnęła nisko i uciekła. Zbójca łapczywie zeżarł, potem zaś wreszcie ogarnęła go błoga senność. Przestał gryźć się niedoszłym rabunkiem i całym kapłańskim majątkiem, co mu mógł przejść obok nosa, i zapadł w zdrowy, krzepiący sen.

Obudził się o brzasku. Za oknem świtało, a na stołku obok łóżka siedział Pleskota. Jego widok szczerze uradował zbójcę.

– Cali jesteście? – zapytał, nie kryjąc ulgi.

– Nie zawstydzajcie mnie! – rzekł gwałtownie stary szlachcic. – O wybaczenie przyszedłem was prosić.

– Mnie? – zdumiał się szczerze zbójca. – A za co?

Pleskota pokraśniał na gębie.

– Bom prawie uwierzył, jak wielmożny pan zaczął gadać, że niby chcecie naszego księcia okraść. Wydało mi się przez chwilę, że te wasze wyprawy do Książęcych Wiergów mają nam jeno oczy zamydlić. I zląkłem się, że nas oszukaliście. Żeście prawdziwie łotr, morderca i rabuś. Jakbym miał wtedy szablę w garści, byłbym wam nią w oczy zaświecił. – Chrząknął z zakłopotaniem. – Tak właśnie było. Jeśli zechcecie mnie obwiesić…

– Nie bądźcież głupi! – żachnął się zbójca któremu od wyznań Pleskoty zrobiło się dziwnie nieswojo.

– Nie jestem – odparł posępnie. – I więcej wam jeszcze powiem. Nawet po tym, jak was wielmożny pan ogniem po gołym ciele przypiekał, wierzyłem, że prawdę gadał. A przecież i spomiędzy naszych mało który zniósłby bez słowa podobną męczarnię. Ale znał imię waszego kamrata, a wy nie jesteście z naszych. Nie macie powodu, aby nas kochać. Nie musicie tu zdychać. Nic nie musicie.

– Jako i wy.

– Ja nic więcej nie umiem. – Stary szlachcic popatrzył na swoje dłonie, suche i powęźlone. – Całe życie służyłem podkomorzemu i jego rodzinie. Gdyby rzekł wtedy, w tartaku, słowo, zabiłbym was dla niego.

107
{"b":"100642","o":1}