Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Trzymacie się?

– Trzymamy.

– W drogę tedy. Porzucamy wrocławski trakt i jedziemy na zachód. Żywiej! Trzeba nam, póki jasno, ujechać ile się da. – Elenczo.

– Słucham.

– Dziękuję ci.

– Nie dziękuj.

Majowa noc pachniała czeremchą.

Mówiąc, że się trzymają, Reynevan okłamał Elenczę Stietencron. Tak naprawdę trzymały ich, jego i Samsona, w siodłach wyłącznie rzemienne uprzęże. I strach przed Grellenortem. Droga przez noc była istną drogą na Golgotę. Zaiste dobrodziejstwem było, że Reynevan niewiele z niej pamiętał i kojarzył, gorączka znowu zaczęła nim trząść i w znacznym stopniu pozbawiła kontaktu z otaczającym światem. Z Samsonem nie było lepiej, olbrzym jęczał, kurczył się i garbił w siodle, jak pijany kiwając głową nad końską grzywą. Elencza wprowadziła wierzchowca między nich, podtrzymywała obu. – Elenczo?

– Słucham.

– Trzy lata temu, na Ściborowej Porębie… Jakim sposobem ocalałaś? – Nie chcę o tym mówić.

– Dorota wspomniała, że później, w grudniu, przeżyłaś rzeź Barda… – O tym też nie chcę mówić.

– Wybacz.

– Nie mam ci nic do wybaczenia. Trzymaj się w siodle, proszę. Wyprostuj się… Nie przechylaj tak… Boże, niech ta noc wreszcie się skończy…

– Elenczo…

– Twój przyjaciel jest okropnie ciężki.

– Nie wiem… jak ci się odwdzięczę…

– Wiem, że nie wiesz.

– Co ci jest?

– Ręce mi martwieją… Wyprostuj się, proszę. I jedź. Jechali. Zaczęło szarzeć.

– Reinmarze?

– Samsonie? Myślałem, że…

– Jestem przytomny. Ogólnie rzecz biorąc. Gdzie jesteśmy? Daleko jeszcze? – Nie wiem.

– Blisko – odezwała się Elencza. – Klasztor jest blisko. Słyszę dzwon… Poranne nabożeństwo… Dojechaliśmy… Głos i słowa dziewczyny dodały im sił, euforia przemogła zmęczenie i gorączkę. Dzielący ich od celu dystans pokonali szybko, wręcz nie wiedząc kiedy. Wyłaniający się z lepkiej i kosmatej szarości brzasku świat zrobił się kompletnie nierealny, ułudny, iluzyjny, niepojęty, wszystko, co się wokół działo, działo się jak we śnie. Jak ze snu były śmigające w powietrzu lelki kozodoje, jak ze snu klasztor, jak ze snu klasztorna furta, zgrzytająca zawiasami. Z mgły, jak ze snu, furtianka w szarym habicie z grubej fryzyjskiej wełny. Jak z zaświatów jej okrzyk… I dzwon. Poranne nabożeństwo, kołatało się po głowie Reynevana, laudes matutine… A gdzie śpiew? Czemu mniszki nie śpiewają? Ach, przecież to Biały Kościół, reguła klarysek, klaryski godzinek nie śpiewają, lecz odmawiają je… Jutta… Jutta? Jutta! – Reynevan!

– Jutta…

– Co z tobą? Co ci jest? Jesteś ranny? Matko Boska! Zdejmijcie go z siodła… Reynevan! – Jutto… Ja…

– Pomóżcie… Podnieście go… Ach! Co ci?

– Ramię… Jutto… Już… Mogę stać… Tylko nogi mi osłabły… Zatroszczcie się o Samsona…

– Bierzemy obydwu do infirmerii. Zaraz, natychmiast. Siostry, pomóżcie… – Zaczekaj.

Elencza von Stietencron nie zsiadła, czekała w siodle. Z odwróconą głową. Spojrzała nań dopiero wtedy, gdy wymówił jej imię. (- Mówiłaś, że masz dokąd jechać. Ale może zostaniesz?

– Nie. Jadę zaraz.

– Dokąd? Gdybym chciał cię odnaleźć…

– Wątpię, byś chciał.

– Jednak.

– Skałka pod Wrocławiem… – powiedziała z ociąganiem i jakby z wysiłkiem. – Majątek i stadnina pani Dzierżki de Wirsing. – U Dzierżki? – nie opanował zdumienia. – Jesteś

u Dzierżki?

– Żegnaj, Reinmarze z Bielawy – obróciła konia. Miej o siebie staranie. A ja… – Ja postaram się zapomnieć – powiedziała cicho. Będąc już dostatecznie daleko od klasztornej furty, by w żaden sposób nie mógł usłyszeć.

Rozdział dwudziesty trzeci

w którym lato Roku Pańskiego 1428, spędzane w miłej i rozkosznej sielance, mija Reynevanowi niby chwilka jaka ulotna. Aż chciałoby się na tym historię zakończyć standardowo słowami: "Żyli potem długo i szczęśliwie". Ale co z tego, że chciałoby się, kiedy nie sposób, niestety.

Reynevan przeleżał w klasztornej infirmerii do Trójcy, pierwszej niedzieli po Zielonych Świątkach. Równo dziewięć dni. Doliczył się zresztą tych dni dopiero po fakcie, powracająca falami gorączka sprawiła, że z samego pobytu i kuracji pamiętał niewiele. Pamiętał Juttę de Apolda, spędzającą sporo czasu przy jego łożu boleści, pamiętał tęgawą infirmeriuszkę, zwaną – jakże trafnie – siostrą Misericordią. Pamiętał leczącą go opatkę, wysoką, poważną zakonnicę o jasnych szarobłękitnych oczach. Pamiętał zabiegi, jakim go poddawała, bolesne jak diabli i nieodmiennie pociągające za sobą gorączkę i malignę. To dzięki tym zabiegom jednak posiadał wciąż jeszcze rękę i mógł nią jako tako władać. Słyszał, o czym mniszki mówiły podczas zabiegów – a była mowa i o obojczyku, i o stawie ramiennym, o tętnicy podobojczykowej, o nerwie pachowym, o węzłach chłonnych, o powięziach. Słyszał dość, by rozumieć, że przed wieloma poważnymi problemami ocaliła go medyczna wiedza opaczki. Jak również medykamenty, jakimi dysponowała i umiała się posłużyć. Niektóre z leków były magiczne, niektóre z nich Reynevan poznawał, już to po zapachu, już to reakcji, jaką wywoływały. Stosowany był zarówno dodecatheon – znacznie silniejszy od zdobytego w Oławie – jak i peristereon, specyfik bardzo rzadki, bardzo drogi i bardzo skuteczny na stany zapalne. Na kilkakrotnie otwieraną ranę opatka stosowała lek znany jako garwa, sekret którego przywędrował podobno aż z Irlandii, od tamtejszych druidów. Reynevan rozpoznał też po charakterystycznej makowej woni wundkraut, magiczne ziele Walkirii, którym kapłani Wotana leczyli rannych po bitwie w Lesie Teutoburskim. Zapach suszonych listków lulka zdradzał hierobotane, a zapach kory topolowej leukis, dwa silne leki przeciwzgorżelowe. Widłakiem pachniała zasypka zwana lycopodium bellonarium.

A gdy zaczęto stosować lycopodium bellonarium, Reynevan mógł już wstawać. Palce lewej dłoni nie drętwiały mu już i mógł w nich utrzymywać różne przedmioty. Dzięki czemu zdołał pomagać zakonnicom w leczeniu Samsona. Który, lubo przytomny, wciąż wstawać nie był w stanie. – Jutta nie odstępowała Reynevana na krok. Jej oczy błyszczały od łez i miłości. – Wojna, o której już zdążyli zapomnieć, przypomniała o sobie krótko po Trójcy. Rankiem pierwszego dnia czerwca Reynevana, Juttę i zakonnice z Białego Kościoła zaniepokoił huk dział, dolatujący od zachodu. Nim jeszcze do klasztoru dotarły dokładne informacje, Reynevan domyślił się już, w czym rzecz. Jan Kolda z Żampachu nie wycofał się wraz z armią Prokopa Gołego, został na Śląsku, obwarowany na ślęży. On sam i jego zbójecka drużyna solą w oku i kolcem w tyłku byli dla Ślązaków, zbyt dokuczali, by dało się ich tolerować. Silny i wyposażony w ciężkie bombardy kontyngent wrocławsko-świdnicki obiegł ślężański zamek i rozpoczął ostrzał, wzywając Jana Koldę do poddania. Kolda, jak głosiła wieść stugębna, w odpowiedzi określił oblegających popularną wśród ludu nazwą męskich organów płciowych i zasugerował im, by zajęli się wzajemnym samcołóstwem. Po czym zrewanżował się z murów ogniem własnej artylerii. Wymiana ognia trwała tydzień i przez tydzień Reynevan aż gotował się z ochoty, by ruszyć pod Ślężę i jakoś wspomóc Koldę, chociażby dywersją i sabotażem. Ledwo chodził, o jeździe konnej mógł tylko marzyć, ale rwał się do walki. Kres rwaniu położyła, a wojenne plany zwichrowała ostatecznie Jutta. Jutta była stanowcza. Albo ona, albo wojna, postawiła ultimatum. Reynevan wybrał ją. Jan Kolda z Żampachu bronił się przez następny tydzień, zadając Ślązakom straty tak dotkliwe, że gdy wreszcie wyczerpał możliwości dalszego oporu, miał dobrą pozycję negocjacyjną. Nazajutrz po świętym Antonim skapitulował, ale na warunkach honorowych, z przyrzeczeniem swobodnego odejścia do Czech. Ślężański zamek zaś, by nie daj Boże nie posłużył następnemu jakiemuś Koldzie, Ślązacy rozwalili, kamienia na kamieniu nie zostawiając. Wszystkich tych szczegółów Reynevan dowiedział się od ogrodnika, pracującego w przyklasztornej grangii i mającego – oprócz dobrych źródeł informacji – zamiłowanie do plotek i samorodny talent do tychże. Po upadku Ślęży ogrodnik przyniósł plotki raczej niepokojące. Śląsk ochłonął oto wreszcie po husyckiej wielkanocnej rejzie. I zaczął odreagowywać. Gwałtownie i dość krwawo. Szafoty spływały krwią tych, co w boju stchórzyli lub układali się z Czechami. Skwierczeli na stosach sympatycy husytyzmu – i ci, których o sympatie tylko podejrzewano. Konali na kołach i palach współpracujący z husytami wieśniacy. Szubienice gięły się pod ciężarem zadenuncjowanych. Przy okazji katowano i tracono także tych, co z husytyzmem nie mieli niczego wspólnego zgoła. Tych, co zwykle: Żydów, wolnomyślicieli, trubadurów, alchemików i babki aborcjonistki. Bezpieczne z pozoru schronienie za klasztornym murem nagle straciło na przytulności. Przechodzący rekonwalescencję Reynevan zrywał się, zlany zimnym potem, na każdy dzwon lub kołatanie do furty. I zasypiał z ulgą na wieść, że to nie Inkwizycja i nie Birkart Grellenort. Że to tylko handlarz ryb z dostawą.

101
{"b":"100625","o":1}