W dniu świętego Wincentego, uroczyście fetowanego na Śląsku współpatrona wrocławskiej katedry, zjawił się w Gdziemierzu goliard Tybald Raabe. Zapewne objechał wszystkich swoich informatorów, bo wreszcie przywoził wieści z Czech. Kolin, zdał sprawę, skapitulował wreszcie. Po osiemdziesięciu czterech dniach oblężenia, we wtorek przed świętym Tomaszem, pan Dziwisz Borzek z Miletinka poddał miasto pod warunkiem swobodnego wyjścia załogi. Prokop na warunek przystał. Miał dość oblężenia. I inne plany. – Prokop – relacjonował goliard – już mobilizuje Tabor, Sierotki i prażan. Rejza na Węgry pewna. Tybald wyjechał znowu. Nie było go bardzo długo, bo aż do niedzieli Invocavit, kiedy to powrócił. Z nowymi wieściami. Tak, jak oczekiwano, dowodzone przez Prokopa i Jarosława z Bukoviny wojsko uderzyło na Uhersky Bród, stamtąd zaś na ziemie Madziarów. Zdobyte i spalone zostały kolejno Senica, Skalica, Oreszany, Modra, Pezinok i Jur, we Środę Popielcową zaś, osiemnastego dnia miesiąca lutego, Czesi podeszli pod sam Preszburg, z dymem puścili przedmieścia i wszystkie wsie okoliczne. Z wozami pełnymi zdobyczy ruszyli w drogę powrotną. Przeszli, budząc zgrozę mieszkańców, podle Trnavy i Nowego Miasta nad Wagiem. Nikt nie odważył się stanąć im na drodze ani wstąpić z nimi w bój. – Na Morawę zaś – kontynuował znacząco Tybald przyszły tymczasem z Czech silne posiłki. Bojowe oddziały z Nymburka, Sianego, Uniczowa i Brzecławia. – A zatem – błysnął zębami Bisclavret – kolej na Śląsk.
– Przyszedł nasz czas – oświadczył krótko Drosselbart. – Szykujmy się. – Szykujmy się – powtórzył jak echo Urban Horn.
Szykowali się. Przez całe dnie i noce siedzieli nad mapami, planowali. Bisclavret i Rzehors wyjechali, biorąc juczne konie, po dwóch dniach wrócili z obciążeniem, dużym i pobrzękującym. Na oko było tego kilkadziesiąt grzywien. Reynevan ponownie wyprawił się do Białego Kościoła, ale i tym razem Jutty w klasztorze nie zastał. Zima, wychodziło, ponownie rozłączyła ledwo co złączonych kochanków. Trwał Wielki Post. Przeszedł święty Maciej, który zimę traci. Przysłowie nie skłamało. Zima traciła się, nie miała już sił dłużej się opierać. Liźnięte ciepłym południowym wiatrem śniegi stopiły się, wyjrzały spod nich białe dzwoneczki przebiśniegów. W powietrzu intensywnie zapachniało wiosną. Z wiatrem i zapachem powrócił Tybald Raabe. Gdy zobaczyli go, nadjeżdżającego, wiedzieli: zaczęło się. – Zaczęło się – potwierdził z płonącymi oczami goliard. – Zaczęło się, panowie.
– Prokop uderzył. W zapusty przeszedł granicę księstwa opawskiego. – A więc wojna.
– Wojna – powtórzył jak echo Urban Horn. – Deus pro nobis! – A jeżeli Bóg z nami – dopowiedział głucho Drosselbart – któż przeciw nam? Wiał wiatr z południa.
Rozdział siedemnasty
w którym na Śląsk wkracza Tabor, Reynevan rozpoczyna dywersyjną działalność, a książę Bolko Wołoszek załapuje się na rydwan historii.
Na spotkanie z Taborem wyruszyli Reynevan, Urban Horn i Rzehors. Bisclavret i Drosselbart pojechali pod Głuchołazy i Nysę, by szerzyć czarną propagandę i siać panikę. Szarlej i Samson zostali w Gdziemierzu, mieli dołączyć później. Początkowo jechali traktem na Racibórz, gościńcem krakowskim. Rychło jednak, bo za Prudnikiem, zaczęły się kłopoty – drogę kompletnie zatkali uchodźcy. Głównie spod Ozobłogi i Głubczyc, skąd, jak twierdzili z trwogą w oczach uciekinierzy, husytów już widać. Poplątane, rozdygotane relacje mówiły o spaleniu Ostrawy, o splądrowaniu i zniszczeniu Hukvaldów. O oblężeniu Opawy. Husyci, bełkotali trzęsącymi się głosami zbiegowie, idą straszną siłą, ćmą niewidzianą. Słysząc to Rzehors uśmiechnął się wilczo. Nadszedł jego czas. Czas solowych numerów czarnej propagandy.
– Idą husyci! – krzyczał do kolejnych mijanych uciekinierów, modulując głos tak, by brzmiał panicznie. – Straszna siła! Dwadzieścia tysięcy zbrojnego luda! Idą, palą, mordują! Uciekajcie, ludzie! Śmierć nadchodzi! – Są tuż, tuż! Już ich widać! Czterdzieści tysięcy husytów! Żadna siła ich nie powstrzyma! Za zbiegami i ich wyładowanymi ratowanym dobytkiem wozami na drogach pojawiło się wojsko. W sposób oczywisty również uciekające. Rycerze, kopijnicy i strzelcy z dość ponurymi minami słuchali wieści o nadciągających pięćdziesięciu tysiącach husytów, wieści wykrzykiwanych sztucznie spanikowanym głosem i gęsto faszerowanych poprzekręcanymi lub całkiem zmyślonymi cytatami z Apokalipsy i ksiąg prorockich. – Idą husyci! Sto tysięcy! Biada, biada!
– Dość – warknął Horn. – Wyhamuj trochę. Co za dużo, to niezdrowo. Rzehors wyhamował. Nie było zresztą już kogo agitować, gościniec opustoszał. A za czas jakiś dostrzegli dwa bliźniacze słupy czarnego dymu, bijące wysoko w niebo zza ściany lasu. – Nowa Cerekwia i Kietrz – wskazał głową jeden z ostatnich uciekinierów, powożący wraz z żoną i mnichem minorytą wozem pełnym dobytku i dzieci. – Już drugą dobę się palą… Ludzi pobitych stosy tamój pono leżą… – To dopust Boży – orzekł Rzehors. – Uciekajcie, ludzie, a chyżo! I daleko. Albowiem zaprawdę powiadam wam, będzie jako nazad lat temu dwieście: dojdą najeźdźcy aż pod Legnicę. Tak to nas Bóg karze. Za grzechy duchowieństwa. – Cóżże gadacie? – obruszył się mnich. – Jakie grzechy? Rozum się wam pomieszał? Nie słuchajcie jego, bracia! Fałszywy to prorok! Albo zdrajca! – Uciekajcie, dobrzy ludzie, uciekajcie! – Rzehors popędził konia, ale jeszcze odwrócił się w siodle. – A mnichom i popom nie wierzcie! I wody po podgrodziach nie pijcie! Biskup wrocławski studnie kazał pozatruwać!
Minęli przycichłe w zgrozie Głubczyce, jechali dalej, mając po prawej Góry Opawskie i masyw Hrubego Jesionika. Kierunek wskazywały dymy, których było coraz więcej. Paliły się już nie tylko Nowa Cerekwia i Kietrz, ale i co najmniej pięć innych miejscowości. Wyjechali na wzgórze. I zobaczyli idący Tabor. Długą kolumnę konnicy, piechoty, wozów. Usłyszeli śpiew. SlySte rytiefi bozi, pfipravte se jiź k boji, chualu bozi ku pokoji statećne zpievajte! Antikristus jiź chodl, zapdlenu pećl vodl, kneźstvo hrdó jiź plodi, pro Buoh znamenajte! Na czele jadą chorążowie, nad nimi powiewają znaki. Proporzec Taboru – biały ze złotym Kielichem i dewizą "Yeritas vincit". I druga chorągiew, wojsk polnych, również biała, na niej wyszyte czerwony Kielich i złota hostia, otoczone koroną cierniową. Za chorążymi jadą dowódcy. Okryci kurzem i sławą wojownicy, znamienici wodzowie. Prokop Goły, łatwy do rozpoznania po posturze i wielkich wąsiskach. Obok niego Markolt ze Zbraslavic, słynny taborycki kaznodzieja i ideolog. Podobnie jak Prokop w futrzanym kołpaku i szubie, podobnie jak Prokop śpiewa. Śpiewa też Jarosław z Bukoviny, naczelny wódz wojsk polnych Taboru. Śpiewa, fałszując okropnie, Jan Bleh z Tiesznicy, hejtman wojsk wspólnoty domowej. Obok Bleha, nie śpiewając, jedzie na bojowym ogierze Błażej z Kralup w tunice z wielkim czerwonym Kielichem na zbroi. Obok Fedko z Ostroga, walczący u boku husytów kniaź ruski, watażka i awanturnik. Dalej podążają wodzowie gotowości miejskich: Zygmunt z Vranova, hejtman Sianego, i Otik z Loży, hejtman Nymburka. Za nimi sojusznik taborytów, rycerz Jan Zmrzlik ze Svojszyna, w pełnej zbroi, na tarczy herb: trzy pasy czerwone w polu srebrnym. Dwaj jadący bok w bok ze Zmrzlikiem rycerze również noszą herby. Polska Wieniawa, czarna bawola głowa widnieje na złotej tarczy Dobiesława Puchały, weterana spod Grunwaldu, wiodącego chorągiew złożoną z Polaków. Srebrne i czerwone blanki nosi na tarczy Jan Tovaczovsky z Cimburka, dowodzący silnym hufcem Morawian. Trava, kvietie i pouietfie, piać hluposti ćloviećie, zlato, kamenie drahe, poźelejte s nami! AnjeU archanjele, vy Kristoui manźeló, trony, apośtolove, po amp;lejte s nami!
Wjał wiatr od Jesionika. Był jedenasty marca Anno Domini 1428. Czwartek przed niedzielą Letare, w Czechach zwaną Drużebną. Konny podjazd. Lekkozbrojni w kapalinach i saladach, z rohatynami. – Urban Horn i Reinmar z Bielawy. Vogelsang.