– Koń go kopnął.
– Cóż – westchnął Czapek – trudna bywa dola pechowca. A konowała nie mamy. – Mamy – Reynevan odtroczył torbę. – Puśćcie mnie do niego.
Choć zwykle mu się to nie zdarzało, Reynevan usnął w siodle. Byłby spadł, gdyby go jadący obok Samson nie podtrzymał. – Gdzie jesteśmy?
– Blisko celu. Widać już wieżę zamku.
– Jakiego zamku?
– Przyjaznego, myślę.
– Co z Taulerem? Gdzie Szarlej?
– Szarlej jedzie na czele, z Czapkiem i Brazdą. Tauler jest bez zmysłów. Wiozą go między końmi. A ty ocknij się już, Reinmarze, oprzytomniej. Nie pora drzemać. – Wcale nie drzemię. Chciałem… Chciałem cię o coś zapytać, przyjacielu Samsonie. – Pytaj, przyjacielu Reinmarze.
– Dlaczego wtedy, w szulerni, interweniowałeś? Dlaczego ująłeś się za tą dziewczyną? Nie karm mnie, jeśli mogę prosić, trywialnymi frazesami. Wyjaw prawdziwy powód. – W głębi ciemnego znalazłem się lasu… – odpowiedział cytatem olbrzym. – Jakaż prorocza fraza. Jak gdyby mistrz Alighieri przeczuwał, że kiedyś znajdę się w świecie, w którym porozumiewać można się tylko za pomocą kłamstw lub niedomówień, czysta prawda zawsze brana jest za frazes. Względnie za dowód niedorozwoju umysłowego. Chciałbyś, powiadasz, znać prawdziwy powód. Dlaczego właśnie teraz? Do tej pory nie pytałeś o motywy moich działań. – Do tej pory były dla mnie zrozumiałe.
– Doprawdy? Zazdroszczę, bo niektórych sam nie rozumiałem. I nadal nie rozumiem. Incydent z Marketą wpasowuje się w ten schemat. W pewnej mierze. Bo są, i owszem, inne powody. Przykro mi jednak, ale zapoznać cię z nimi nie mogę. Są, primo, zbyt osobiste. Secundo, nie pojąłbyś ich. – Bo są niepojęte, jasne. Z innego świata. Nawet Dante nie pomógłby w pojęciu? – Dante – uśmiechnął się olbrzym – pomaga na wszystko. Dobrze więc. Jeśli chcesz, wiedzieć… W szulerni, podczas tego obrzydliwego pokazu, stęsknił się duch mój. – Hmm… Trochę więcej?
– Z przyjemnością.
E lo spirito mio, che gia cotanto tempo era stato ch'a la sua presenza non era di stupor, tremando, affranto, sanza de li occhi aver piu conoscenza, per occulta virtu che da lei mosse, d'antico amor senti la grań potenza. Długo obaj nic nie mówili.
– Amor? – spytał wreszcie Reynevan. – Jesteś pewien, że amor? – Jestem pewien, że gran potenza. Jechali w milczeniu.
– Reinmarze?
– Słucham cię, Samsonie.
– Najwyższy czas, bym wrócił do siebie. Dołóżmy starań, dobrze? – Dobrze, przyjacielu. Dołożymy starań. Przyrzekam. Już most? Tak, chyba już most. Kopyta gromowo zahuczały na dylach i deskach, konni wjechali na most przerzucony nad głębokim jarem. Stąd widać już było, że będący celem drogi zamek stoi na stromym urwisku, opadającym wprost ku rzece, chyba Izerze. Za mostem była masywna brama, za bramą obszerne przedzamcze, nad nim górował właściwy zamek zwieńczony pękatym bergfrydem. – Tośwa są w domu! – gromko oznajmił od czoła Jan Czapek z San, gdy tylko podkowy zadzwoniły o bruk podzamcza. – Na Michalovicach. Znaczy się, u mnie!
Rozdział ósmy
w którym czytelnik, choć poznaje kilka historycznych postaci i ważnych dla fabuły osób, w zasadzie nie dowiaduje się wiele ponad to, że kot ma być łowny, a chłop mowny. A w sumie najważniejszą z podanych w rozdziale jest informacja o tym, kto spośród koronowanych głów i prominentnych notabli chędożył w roku 1353 pewną młodą wówczas, a starą dzisiaj babę.
Na wieczerzę zaproszono Reynevana i Szarleja. Berengar Tauler, pomimo uzdrowicielskich zabiegów, wciąż leżał bez ducha, Amadej Bata zadeklarował, że będzie przy nim czuwał. Samson – jak zwykle – kwaterował w stajni. Jak zwykle grał tam w kości z pachołkami stajennymi, skorymi ograć przygłupa. Kto kogo w końcowym efekcie ogrywał, nie wymaga chyba wspominania. Wieczerzę podano w głównej izbie górnego zamku, udekorowanej drewnianą statuą archanioła Michała, arrasem z jednorożcem i wiszącą u samej powały wielką czerwoną tarczą herbową, na której widniał srebrny wspięty lew. W kącie huczał ogniem komin, u komina siedziała na zydlu zgarbiona staruszka, pochłonięta kołowrotkiem, kądzielą i wesoło skaczącym wrzecionem. Uczestniczyli wszyscy husyccy hejtmani, lokalni i okoliczni, przypadkiem na zamku, goszczący. Oprócz Jana Czapka z San i Brazdy z KUnsztejna za stołem siedział wysoki i smagły mężczyzna o orlim nosie i złych, wiercących oczach, z szyją obciążoną masywnym złotym łańcuchem, ozdobą zwykłą raczej rajcom miejskim niż wojakom. Reynevan znał go, widywał wśród Sierotek w Hradcu Kralove. Dopiero jednak teraz zostali sobie przedstawieni – był to Jan Koluch z Vesce. Po lewicy Kolucha siedział Szczepan Tlach, hejtman placówki w pobliskim Czeskim Dubie, niestary, ale mocno posiwiały mężczyzna o czerwonej plebejskiej twarzy i sękatych dłoniach cieśli, noszący watowany i bogato haftowany rycerski wams, w którym najwyraźniej czuł się źle. Obok Tlacha zasiadał chuderlawy blondyn z brzydką blizną na policzku. Blizna prezentowała się bojowo, ale była pamiątką po najzwyklejszym, a dyletancko przeciętym wrzodzie. Posiadacz blizny przedstawił się jako Vojta Jelinek. Jak to u Sierotek, za stołem hejtmanów nie mogło zabraknąć duchownego – między Czapkiem a Brazdą siedział zatem odziany na czarno krągły i brodaty niziołek, przedstawiony jako brat Buzek, sługa Boży. Sługa Boży rozpoczął chyba wieczerzę nieco wcześniej, albowiem był już bardziej niż lekko pijany. Delikatesów nie serwowano. Wielkie michy baranich i wołowych kości z mięsem wsparto tylko sporą ilością pieczonej rzepy i koszem chleba. Antałków węgrzyna wjechało natomiast na stół sztuk kilka. Wszystkie miały wypalonego lwa Markvarticów. Na ten widok – jak i wcześniej na widok tarczy herbowej pod powałą – Reynevanowi przypomniała się Praga. Szósty września. I Hynek z Kolsztejna, padający na bruk z okna domu "Pod Słoniem". Nim zaczęto wieczerzać na dobre, były, jak się okazało, do załatwienia sprawy służbowe. Czterech husytów wepchnęło do sali jeńca – owego młodzika, panoszę wziętego do niewoli nad rzeczką. Tego samego, pod którym Reynevan zabił konia z kuszy. Młodzik był rozczochrany i potargany, na kości policzkowej rósł mu i nabierał pięknej barwy wielki siniak. Jan Czapek z San zmierzył eskortę wzrokiem dość niechętnym, ale nic nie powiedział. Dał tylko znak, by puścili jeńca. Rycerzyk strząsnął z siebie ich ręce, wyprostował się, spojrzał na husyckich wodzów. Pozornie hardo, Reynevan widział jednak, że kolana drżą mu lekko. Przez chwilę panowała cisza, zakłócana tylko cichym turkotaniem kołowrotka przędącej w kącie staruchy. – Panicz Nikel von Keuschburg – powiedział Jan Czapek. – Witamy, radziśmy ugościć. Gościć zaś będziemy panicza dopóty, dopóki nie zawita tu juczny koń z okupem. Panicz zresztą to wie. Zna wojenne obyczaje. – Służę panu Frydrychowi von Dohna! – uniósł głowę panosza. – Pan von Dohna da za mnie okup. – Takiś pewny? – Jan Koluch z Vesce wycelował w niego obgryzaną kość. – A to, widzisz, już i do nas doszła plotka, że okiem błyskasz ku Barbarze, pana Frydrycha córeczce, że cholewki do niej smalisz. A kto wie, czy panu von Dohna w smak twe zaloty? Może więc on właśnie ręce zaciera, rad, żeśmy go od ciebie uwolnili? Módl się, synku, by było inaczej. Rycerzyk najpierw pobladł, potem poczerwieniał.
– Mam jeszcze krewnych! – zawołał. – Jestem z Keuschburgów! – Módl się więc i w ich intencji, by skąpstwo w nich góry nie wzięło. Bo darmo karmić cię tu nie będziemy. Przynajmniej nie za długo. – Nie długo – potwierdził Jan Czapek. – Ot, tyle, by sprawdzić, a nuż zmądrzejesz? A nuż wzgardzisz rzymską farsą i ku prawdziwej wierze się zwrócisz? Nie rób min, nie rób min! Lepszym od ciebie się zdarzało. Pan Bohuslav ze Szwamberka, świeć Panie nad jego duszą, z dnia niemal na dzień los swój odmienił, z jeńca na głównego hejtmana Taboru awansując. Gdy go brat Żiżka w jeństwo wziął i w przybienickiej szatławie zawarł, przejrzał pan Bohuslav na oczy i przyjął z Kielicha. Mamy tu, jako widzisz, księdza. Jakże więc? Kazać przynieść Kielich? Panosza splunął na podłogę. – Wsadź sobie swój Kielich, heretyku – odszczeknął hardo. – Wiesz, gdzie. – Bluźnierca! – wrzasnął ksiądz Buzek, podskakując i oblewając winem siebie i sąsiadów. – Na stos z nim! Każ go spalić, bracie Czapku! – Palić pieniądze? – uśmiechnął się paskudnie Jan Czapek z San. – Chybaś opił się, bracie Buzku. On wart najmniej siedemdziesiąt kóp groszy. Póki jest cień szansy, że dadzą za niego okup, włos mu z głowy nie spadnie. Choćby i samego mistrza Husa obwołał trędowatym i sodomitą. Mam prawdę, bracia? Zgromadzeni za stołem husyci ochoczo potwierdzili, rycząc i hukając kuflami o blat. Czapek dał straży znak, by jeńca wyprowadzono. Ksiądz Buzek zmierzył go złym wzrokiem, po czym wlał w siebie za jednym zamachem coś około pół kwarty węgrzyna. – Pazerniście – zawołał, a język plątał mu się już bardzo – na obmierzły grosz niby faryzeusze! A pisze Pa… Paweł do Tymoteusza: Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od… Eeep… Od wiary… A nie ma chciwiec dziedzictwa w królestwie Chrystusa i Boga… Nie możecie służyć Bogu i Mamonie! – Nie chcemy – zaśmiał się Jan Koluch z Vesce – ale musimy! Albowiem zaprawdę powiadam wam, bez mamony nie ma życia. – Ale będzie! – kaznodzieja nalał sobie i wypił jednym haustem. – Będzie! Gdy zwyciężym! Wszystko wspólne będzie, zniknie własność i majętność wszelka. Nie będzie już bogatych i biednych, nie będzie nędzy i ucisku. Zapanują na ziemi szczęście i pokój Boży! – Ot, naplótł – odezwała się z kąta zgarbiona nad kołowrotkiem starucha. – Moczymorda świątobliwy. – Pokój Boży – powiedział poważnie Jan Czapek – wywalczamy my. Naszymi mieczami. Naszą go okupujemy krwią. I słuszna się nam za to należy nagroda, mamonę w to wliczając. Nie po to, bracie, zrobiliśmy rewolucję, bym znowu wracał do San, do tego zadupia. I do mojej rycerskiej pożal się Boże warowni, do mojej stanicy, której świnia omal nie obalała, gdy się jej o węgieł czochrać zachciało. Rewolucja jest po to, by się coś odmieniło. Przegranym na gorsze, wygranym na lepsze. Widzicie, mili goście, miły Reinmarze i Szarleju, tam, na ścianie, wysoko, herb? To godło pana Jana z Michalovic, zwanego Michalcem. Zamek, gdzie ninie ucztujem, Michalovice, jemu patrzył, jego to była rodowa siedziba. I co? Wydarliśmy mu ją! Przy nas wygrana! Niech no jeno chwilkę czasu najdę, drabkę przyniesę, zedrę tę tarczę, na ziem kinę, ba, jeszcze nasikam na nią. A na ścianie swojego herbowego jelenia powieszę, na tarczy dwakroć większej! I będę tu władał! Pan Jan Czapek z San! Siedzeniem na Michalovicach! – O, to, to! – podchwycił znad obgryzanych żeberek Szczepan Tlach. – Rewolucja zwycięża, Kielich triumfuje. A my wielkie pany będziemy! Napijmy się! – Pany – powiedziała z jadowitą pogardą babka przy kołowrotku, poprawiając kądziel na przęślicy. – Kurom na śmiech chyba. Zbójeście i hołysze. Skartabele, co im farba na herbach od deszczu puszcza. Szczepan Tlach cisnął w nią kością, chybił. Pozostali husyci nie zwrócili na staruszkę żadnej uwagi. – Ale Mamonie… – nie rezygnował kaznodzieja, coraz to obficiej sobie nalewając i coraz bardziej bełkocąc. Mamonie służyć nie godzi się. Tak, tak, Kielich górą, rzecz prawa triumfuje… Ale nie odziedziczą chciwcy… królestwa Bożego. Słuchajcie, co wam rzeknę… Eeep… – Dajże nam pokój – machnął ręką Czapek. – Pijanyś.