Rozdział szesnasty
w którym dochodzi do licznych spotkań, rozdzieleni przyjaciele znowu się schodzą i nastaje Rok Pański tysiąc czterysta dwudziesty ósmy. Rok, który będzie obfitował w wydarzenia.
Wracał wolno, zamyślony, ze wzrokiem wbitym w grzywę, pozwalając koniowi człapać sennie w mokrym śniegu i samemu nieledwie wybierać drogę. Przeciąwszy gościniec wrocławski pojechał na skróty, tą samą drogą, którą przybył. Nie spieszył się, choć zmierzchało, a czerwona kula słońca powoli zapadała już za wierzchołki drzew. Koń prychnął, kopyta zadudniły na balach i deskach, Reynevan poderwał głowę, ściągnął wodze. Wcześniej, niż oczekiwał, dotarł do kładki, spinającej krawędzie leśnego jaru, dnem którego huczał i burzył się wartki potok. Kładka była niezbyt szeroka, chwiejna i dość zmurszała. Spiesząc się do Jutty, pokonał ją wierzchem. Teraz wolał zsiąść i ciągnąć pochrapującego konia za tręzle. Był w połowie drogi, gdy zobaczył, jak zza buków za kładką wyłania się jeździec w czarnym płaszczu.
Reynevan zmartwiał. Instynktownie obejrzał się, choć
o tym, by zawrócić konia na kładce, i marzyć nie było można. Instynkt nie zawiódł go. Za plecami też miał jeźdźca. Zgrzytnął zębami, przeklinając w duchu własną niefrasobliwość i brak czujności. Do stojącego u wylotu kładki konnego dołączył jeszcze jeden. Reynevan mocniej uchwycił wodze i munsztuk chrapiącego konia. Zmacał rękojeść sztyletu. I czekał na rozwój wypadków. Blokujący go ewidentnie również na ten rozwój czekali, żaden bowiem nie przemówił ani nie wykonał gestu. Reynevan spojrzał w dół, pod mostek. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jar był głęboki, a głazy, wokół których pieniła się woda, miały paskudnie ostre granie i krawędzie. – Kim jesteście? – spytał, choć wiedział, kim są. Czego chcecie ode mnie? – To ty – powiedział ten z tyłu, odrzucając kaptur chcesz czegoś od nas. Pora sprecyzować, czego. I z czyjego rozkazu. Reynevan poznał go natychmiast. To był ten wysoki
1 smagły, o nijakiej twarzy i wyglądzie wędrownego czeladnika. Ten, który najpierw obserwował go w karczmie w Ciepłowodach, a potem ocalił, podając konia. Pozostali też odsłonili twarze. Z tych jednego znał również. To był świński blondyn o wydatnym podbródku, ten sam, który przed dwoma tygodniami wpadł nocą do jego izdebki z andaluzyjską navają w dłoni. Trzeciego, którego chuda i koścista gęba przypominała trupią czaszkę, nie znał i nigdy nie widział. Ale domyślał się, kim jest. – A gdzież czwarty? – spytał hardo. – Ów pan Olbram, czy jak mu tam? Ów, któremu "Pod Dzwonkiem" nie udało się zakłuć mnie podczas snu? Trupiogęby odrzucił spadający na bok konia płaszcz, odsłaniając napiętą kuszę. Niewielkie rozmiary i estetyka wykonania zdradzały broń myśliwską, nie bojową. Kusze takie ustępowały bojowym pod względem donośności i siły przebicia, ale zdecydowanie górowały celnością. Wprawiony strzelec nie chybiał z takiej broni, a z dystansu nie przekraczającego dwudziestu kroków trafiał w jabłko równie pewnie co Wilhem Tell z kantonu Uri. – Drasnę twojego konia – trupiogęby jakby czytał w myślach Reynevana. – Tylko drasnę go bełtem. Koń ciśnie się i zwali cię z mostku. Znalazłszy cię trupem na dnie jaru, z połamanymi kośćmi, twoi mocodawcy z Inkwizycji uznają to za wypadek. Zwyczajnie spiszą cię na straty i zapomną. – Nie służę Inkwizycji.
– Wszystko mi jedno, komu służysz. Ja prowokatora poznaję węchem. Twój smród dolatuje aż tutaj. – Mam niemniej czuły nos! – Reynevan, choć ze strachu wręcz skamieniały, udawał hardego. – A śmierdzi mi tu zdrajcą, złodziejem i defraudantem, a do tego zwykłym zbirem. Dość mam gadania z tobą. Strzelaj, zabij mnie, sprzedajny łajdaku. Och, raduje mnie myśl o tym, co zrobi z tobą Neplach, gdy cię dorwie. – Trzęsiesz się ze strachu, szpiclu – powiedział blondyn. – Każdy szpicel to tchórz. Reynevan puścił tręzle, dobył sztyletu.
– Wejdź na kładkę, panie odważny w przewadze warknął. – Tu miejsca akurat na dwu! Nuże, stawaj! A może nosisz ten hiszpański nóż tylko na śpiących? Trupiogęby opuścił kuszę, zaśmiał się sucho. Smagły czeladnik zawtórował, po chwili zarechotał i blondyn. – Jako żywo – powiedział. – Wykapany brat.
– Wykapany brat – powtórzył trupiogęby. – Podejdź do nas, Reinmarze z Bielawy, bracie Piotra z Bielawy. Chcemy uścisnąć ci prawicę, Reynevanie, bracie naszego druha, nieodżałowanej pamięci Peterlina. Reynevan ściągnął chrapiącego konia z kładki. Minę miał marsową, a nad drżeniem kolan panował. Trupiogęby uścisnął mu rękę, klepnął w ramię. Z bliska dało się widzieć jego niezwykłą chudość, kadaweryczną wręcz kompleksję. – Wybacz nam przesadną czujność – powiedział. Życie nas jej nauczyło. I dzięki tej nauce żyjemy. – Jak słusznie się domyśliłeś – ciągnął – jesteśmy Vogelsangiem. Nie zdradziliśmy, nie zostaliśmy przewerbowani, nie zmieniliśmy stronnictw. Nie zdefraudowaliśmy powierzonych nam środków. Jesteśmy gotowi do działania. Wierzymy, że przybywasz od Prokopa i Neplacha. Wierzymy, że ich reprezentujesz, że masz ich pełnomocnictwa. Że z ich rozkazu masz nami pokierować, bo czas przyszedł. Kieruj więc, Reynevanie. Ufamy ci. Nazywam się Drosselbart. – Bisclavret – podając rękę przedstawił się blondyn.
– Rzehors – dłoń smagłego czeladnika była twarda i chropowata jak nieheblowana deska. – Dzięki za konia w Ciepłowodach.
– Nie ma za co – Rzehors oczy miał jeszcze twardsze od dłoni. – Ciekawiło nas, dokąd na tym koniu pojedziesz. – Jechaliście w trop?
– Chcieliśmy wiedzieć, dokąd pojedziesz – powtórzył jak echo blondyn, Bisclavret. – U kogo poszukasz pomocy. – Ci zakonnicy…
– Świdniccy dominikanie, szpiedzy Inkwizycji. Widzieli Rzehorsa, nie chcieliśmy ryzykować… Tym bardziej, że w karczmie byli jeszcze dwaj inni, co do których mieliśmy podejrzenia. Więc… – Więc zrobiliśmy, co trzeba – dokończył beznamiętnie Rzehors. – I jechaliśmy za tobą w trop. Niektórzy z nas sądzili, że właśnie wprost do Świdnicy pocwałujesz, schronić się pod inkwizytorskie skrzydełka… Olbram… – Właśnie – wtrącił Reynevan, gdy blondyn urwał. A gdzież ów pan Olbram? Mój niedoszły morderca? Bisclavret milczał długo. Rzehors chrząknął cicho. Na wąskich wargach Drosselbarta pojawił się dziwny grymas. – Wystąpiła różnica zdań – powiedział wreszcie chudzielec. – Odnośnie ciebie, twojej osoby. Odnośnie tego, co należy zrobić. Nie dogadaliśmy się z nim, więc… – Więc on wyjechał – wtrącił szybko Rzehors. – Teraz jest nas trzech. Nie stójmy tu, noc zapada. Jedźmy do Gdziemierza. – Do Gdziemierza?
– Sprawdziliśmy Gdziemierz i twój zajazd "Pod Dzwonkiem" – powiedział Drosselbart. – To jest całkiem dobra i bezpieczna meta. Chcemy się tam przenieść. Masz coś przeciwko? – Nie.
– Tedy na koń i w drogę.
Zapadła noc, szczęściem jasna, księżyc świecił, śnieg skrzył się i błyszczał. – Długo mi nie ufaliście – odezwał się Reynevan, gdy z lasu wyjechali na trakt. – Omal nie zabiliście. Jestem bratem Peterlina, a jednak… – Nastał czas – przerwał Drosselbart – gdy brat zdradza brata i jest dlań jak Kain. Nastał czas, gdy syn zdradza ojca, matka syna, żona męża. Poddany zdradza króla, żołnierz wodza, a ksiądz Boga. Mieliśmy cię w podejrzeniu, Reinmarze. Były powody. – Jakież to?
– We Frankensteinie siedziałeś w więzieniu Inkwizycji – odezwał się jadący z drugiego boku Rzehors. – Inkwizytor Hejncza mógł cię zwerbować. Zmusić do współpracy szantażem lub groźbą. Lub zwyczajnie przekupić. – Właśnie – potwierdził poważnie Drosselbart, poprawiając kaptur. – O to szło. I nie tylko o to. – O cóż jeszcze?
– Neplach – parsknął z tyłu Bisclavret – posłał cię na Śląsk w charakterze przynęty. On był rybakiem, my rybą, ty zaś dżdżownicą na haczyku. Nie chciało nam się wierzyć, że jesteś do tego stopnia naiwny, by na taki układ przystać. Bez własnego ukrytego celu, nie prowadząc jakiejś podwójnej gry. Nie byliśmy pewni, jaki to cel i co to za gra. A mieliśmy prawo podejrzewać najgorsze. Przyznaj. – Mieliście – przyznał niechętnie. Jechali. Księżyc świecił. Podkowy stukały na zmarzłej grudzie. – Drosselbart?