– Nic. Na razie.
– Na razie – Czapek wstał – to ja idę spać. Dobrej nocy, bracia. – I tobie, bracie.
Ogień w kominie nie potrzaskiwał już, migotał tylko, już to rozbłyskując, już to przygasając. Kołowrotek też już nie stukał. Babka nie przędła. Siedziała nieruchomo. – Na cóż to temu zamkowi przyszło – odezwała się nagle. – Michałowi archaniołowi poświęcony, roków sto i pięćdziesiąt stoi, roków sto i pięćdziesiąt piszą się zdzieśni Markvartice panami z Michalovic. A ninie… Żeby taka hołota… Boże, Boże… Tu za mej pamięci królowie gościli… A dziś? Hańba! – Nie kłam, babciu – zareagował ku zaskoczeniu sennego już nieco Reynevana Szarlej. – Nie przystoi, nad grobem stojąc. Nie widziałaś ty, starko, króla w życiu. Chyba że Heroda na jasełkach. – Sameś stary i oby ci jęzor opypciał. A jam więcej królów widziała niźli ty dukatów. – Gdzie, ciekawość?
– We Widniu.
– We czym?
– We Widniu, głupolu! – babka wyprostowała się na zydlu. – Na Wielkanoc Roku Pańskiego 1353 zjechali się monarchowie tego świata do Widnia, tamój cesarz Karol, co go ledwo odumarła żona, Anna Falcka, umawiał się o małą Anusię, bratanicę księcia świdnickiego Bolka. Oj, zjechało wonczas do Widnia królów i panów… – I ty tam byłaś, babo, co? Miód i wino piłaś?
– Co ty wiesz, prostaku? Głupku! A ja… Hej, ładnam była… Młoda… Pierwszy mię sam cesarz Karol dopadł na krużganku wieczorową porą, przez poręcz przegiął, giezełko zadarł… Brodą mię po karku łechtał, tom się tak śmiała, że aż ze mnie był wyskoczył… Zezłościł się, tom go zaraz w rękę wzięła i z powrotem gdzie należy pokładła. Oj, on do mnie wtedy, udałaś mi się, mała Morawianeczko, chcesz, wydam cię za rycerza… Ale gdzie mi tam było tegdy do zamęścia, kiej tylu wokół chłopców malowanych…
– Wtóry – rozmarzyła się babuleńka – był Ludwik, król węgierski. Ochoczy, oj, ochoczy był młodzieniaszek… Potem oko ku mnie zwrócił król polski, Kazimir Wielki… Trafnie go, hi, hi, nazwali, trafnie… – Łżesz, babo.
– Ruprecht, palatyn reński.,. Starszawy, i do tego Niemiec, od niego miłosnego gadania ni komplementów nie uświadczyć, ino od razu: Mach die Beine breit! Za to Arnoszt z Pardubic, arcybiskup praski, hej, ten i pogadać umiał, i w rzeczy był biegły… Oj, znał ci on sztuczki a figle przemyślne… Dobry był i Przecław z Pogorzeli, biskup wrocławski, w łożnicy chwacki, nie powiem, Polak przecie, ale onuce mu śmierdziały tak, że diabeł by uciekł… Albrecht, książę Rakus… Babka zachłysnęła się i rozkaszlała. Trochę potrwało, nim podjęła wątek. – Ale najlepiej – obśliniła się nieco – to mi wygodził wonczas nie żaden król i nie biskup, ale jeden poeta, Toskańczyk. Marzenie, nie chłop. Nie dość, że jurny, to w dodatku gadał z nich wszystkich najpiękniej. Ha, kot ma być łowny, a chłop mowny. Och, jak on mołwić potrafił… Wierszem nawet. Zwali go… Hmm… Z imienia był jako ten święty z Asyżu… A nazwisko… Niech no wspomnę… Licho by to… Rurka? Petrurka? – Może… – zająknął się Reynevan – Może Petrarca? Francesco Petrarca? – Może – zgodziła się babka. – Może, synku. Kto by po tylu latach spamiętał.
Rozdział dziewiąty
W którym Reynevan wpada na genialny pomysł. Skutkiem rzeczonego wpadnięcia dowiaduje się, ile dla kogo jest wart. Fakt, że pod koniec rozdziału jego wartość w błyskawicznym tempie rośnie, winien go w zasadzie cieszyć. Ale nie cieszy.
Szarlej kompletnie Reynevana zaskoczył. Wysłuchawszy założeń genialnego planu nie drwił bynajmniej, nie szydził, nie nazwał go błaznem i idiotą, ba, nawet nie popukał się palcem w czoło, co w dyskusjach zdarzało mu się wcale często. Wysłuchawszy założeń genialnego planu, Szarlej spokojnie odstawił kufel piwa, którym popijał śniadanie, wstał i bez słowa opuścił pomieszczenie. Nie zareagował na wołania, nawet nie odwrócił głowy. Nawet nie kopnął psa, który zaplątał mu się pod nogi, okroczył go z budzącym grozę spokojem. Nawet nie trzasnął drzwiami, wychodząc. Zwyczajnie sobie poszedł. – Trochę go rozumiem – pokiwał głową Jan Czapek z San, który zjawił się w zamkowej kuchni akurat w czas, by wysłuchać założeń genialnego planu. – Ty jesteś niebezpieczny człowiek, bracie Bielawa. Miałem kamrata, ów zwykł był wpadać na podobne pomysły. Często. Stanowił bardzo poważne zagrożenie. Do niedawna. – Do niedawna?
– Do niedawna. Wskutek jego ostatniego pomysłu połamano go kołem na rynku w Łokciu, rok temu nazad, w ramach obchodów dnia świętej Ludmiły. Wraz z nim stracono jeszcze dwóch. Bywają pomysły, które szkodzą nie tylko pomysłodawcy. Otoczeniu również. Niestety. – Mój plan – nadał się lekko Reynevan – z pewnością nikomu nie zaszkodzi, dlatego choćby, że podejmuję się wykonania sam, osobiście. Tylko ja ryzykuję. – Ale za to bardzo.
– A mamy wyjście? Nie mamy! Tauler wciąż leży bez ducha, a gdyby nawet wstał, to sam powiedziałeś, bracie Czapku, że sekretne podziemne przejście na Troski jest wymysłem i że to nic nam nie da. Czas nagli. Coś trzeba przedsięwziąć. Mój plan dostania się na zamek uważam za całkiem realny i mający spore szansę powodzenia. – Oho!
Reynevan napuszył się.
– Pan de Bergow to Niemiec – jął wyliczać na palcach. – Pan von Dohna to też Niemiec. Husyci, którzy wzięli do niewoli młodego Keuschburga, również Niemca zresztą, mają na Troski znacznie bliżej niż do Falkenbergu. Jest normalne i logiczne, że posła z żądaniem okupu wyślą do de Bergowa. Rzecz bowiem wiadoma i oczywista, że pan de Bergow przekaże to panu von Dohna, swemu rodakowi. – Pan de Bergow – pokręcił głową Czapek – weźmie husyckiego posła za dupę i wrazi go do jamy. Zwykle tak robi. – Husyci – uśmiechnął się triumfalnie Reynevan wiedzą, że tak robi. Nauczyli się, że w układach z nimi nieważne są przysięgi, że ze słowa rycerskiego można skłamać. Dlatego jako posła wykorzystają osobę zupełnie przypadkową. Cudzoziemca. Przypadkowo błądzącego po okolicy wędrownego poetę z Szampanii.
Czapek nic nie powiedział. Wzniósł tylko oczy ku niebu. Znaczy, ku kuchennej powale.
– Wędrowny poeta z Szampanii – pokręcił głową Samson. – Oj, Reinmarze, Reinmarze… A znasz ty choć ze trzy słowa w mowie Franków? – Znam więcej niż trzy. Nie wierzysz?
Par montaignes et par ualees Et par forez longues et lees Par leus estranges et sauuages Et passa mainz felonz passages Et maint peril et maint destroit… – W miarę płynnie – przyznał z westchnieniem Samson. – Akcent, przyznaję, też znośny. A dobór fragmentu romansu… Cóż, wyjątkowo trafny i przystający do okoliczności. – Jeszcze jak przystający – wtrącił się Szarlej, który właśnie bezszelestnie wszedł do kuchni. – Lepiej przystawać iście nie można! Trzeba ci tylko, wędrowny poeto z Szampanii, wymyślić odpowiednio szampańskie miano. Jakieś równie przystające i trafnie cię charakteryzujące nom de guerre. Proponuję Yvain Le Cretin. Kiedy wyruszamy? – Ja wyruszam. Sam.
– Nie – pokręcił głową Samson Miodek. – To ja wyruszam. To dotyczy mnie i tylko mnie. Nie chcę, by którykolwiek z was narażał się dla mnie. Najwyższy czas, bym ujął własne sprawy we własne ręce. Założywszy, że pomysł Reinmara jest dobrym pomysłem, można go nieco zmodyfikować: husyci celem dostarczenia na Troski żądania okupu za młodego Keuschburga mogą wykorzystać wędrownego idiotę. Wydaje mi się to całkiem dobrą przykrywką, a moja aparycja… – Twoja aparycja – przerwał Szarlej – zapiera dech, fakt. Ale to trochę za mało. Rzecz wymaga, by podjął się jej ktoś mający nieco wprawy w dziedzinie oszustwa, szachrajstwa, wodzenia bliźnich za nos i wywodzenia ich w pole. Bez urazy, ale wśród nas trzech jest tylko jeden, który może tu pretendować do miana specjalisty. – Pomysł był mój – odparł spokojnie Reynevan. – I nie zrezygnuję z niego. Wyruszam sam, należy mi się to jako pomysłodawcy. I pewien jestem, że ja najlepiej się do tego przedsięwzięcia nadaję.
– Nieprawda – zaprzeczył Szarlej. – Nadajesz się najmniej. To tobie, nie nam, wróżba kazała wystrzegać się Baby i Panny. Ale ty oczywiście we wróżby nie wierzysz. Gdy tak ci wygodniej. – Biorę w tym przykład z ciebie – odciął się Reynevan.