– Koniec gadania, wyruszam. Sam. Wy zostajecie. Bo gdyby… – Słuchamy. Gdyby?
– Gdyby coś poszło nie tak… Gdybym wpadł… Chciałbym móc liczyć, że mam was obu w odwodzie. Że przyjdziecie z pomocą i wyciągniecie z kabały. Szarlej milczał długo.
– Dręczy mnie myśl – powiedział wreszcie – że gdybym teraz dał ci, Reinmarze z Szampanii, czymś twardym po łbie, związał w kij i zamknął na jakiś czas w piwnicy, to byś mi za to kiedyś podziękował. Ciekawość tedy, czemu tego nie robię. – Bo wiesz, że bym nie podziękował.
Realizacja pomysłu poszła sprawnie. Wciąż goszczący na Michalovicach hejtman Yojta Jelinek, poinformowany – bez szczegółów – o przedsięwzięciu, samorzutnie i dość skwapliwie zadeklarował pomoc. Zmierzając z małym zwiadowczym podjazdem pod Roimund, oświadczył, gotów jest nieco nadłożyć drogi i eskortować Reynevana do jiczyńskiego gościńca, gdzie bez trudu przyłączy się do którejś z kupieckich karawan. Wyruszyli jeszcze tego samego dnia. Około południa.
Jakoś tak na odwieczerz zbudził się i oprzytomniał Berengar Tauler. Nie wymiotował już, mógł w miarę prosto stać i nawet chodzić. Sam poszedł był do wychodka i bez niczyjej pomocy stamtąd powrócił, wyglądało więc, że ozdrowiał. Na tyle, by Szarlej i Jan Czapek mogli przyprzeć go do muru względem prowadzącego na Troski sekretnego podziemnego przejścia. Przybrawszy srogie miny inkwizytorów, zasypali ozdrowieńca pytaniami, mającymi osaczyć go i przyłapać na szalbierstwie. – Jakie przejście? – blady Tauler zbladł jeszcze bardziej, zamrugał, ale bynajmniej się nie zląkł. – Jaki podziemny korytarz? O czym wy gadacie? – Jak zamierzałeś wprowadzić nas na Troski? Tajemnym przejściem, tak? – Nie, do cholery! Nic nie wiem o żadnym przejściu! Na Troskach mam, a raczej miałem, znajomka, masztalerza… Liczyłem, że pomoże nam… Miał wobec mnie dług wdzięczności… Ułatwiłby nam dostanie się na zamek albo sam wyszpiegowałby dla nas, co trzeba… O co wam, u diabła, chodzi? Szarlej i Czapek nie odpowiedzieli. Wypadli z izby, zbiegli po schodach, w biegu wydając rozkazy. Niemal zajeździli wierzchowce, by zdążyć przed zmrokiem. Zjechali cały jiczyński gościniec, dotarli niemal pod zamek Kość. Napotkali dwa kupieckie orszaki, kotlarza z wozem miedzianych wyrobów, trupę wędrownych akrobatów. Żebraka. Babę z koszem gąsek. Nikt z nich nie widział poety z Szampanii. Ani nikogo o podanym rysopisie. Ani dziś, ani w ogóle. Reynevan zniknął. Jakby go ziemia pochłonęła.
Szarlej nalegał, by jechać za Vojtą Jelinkiem i jego podjazdem, by doścignąć ich i wypytać, dowiedzieć się, co się stało, gdzie Reynevana zostawili. Jan Czapek nie zgodził się, odmówił stanowczo. Mającego kilka godzin przewagi podjazdu Jelinka nie da się już doścignąć, orzekł. Noc zapada. A teren jest niebezpieczny. Zbyt blisko katolickich zamków. Zbyt blisko dla liczącego jedynie dwadzieścia koni oddziału. Wrócili po własnych śladach, tą samą drogą, rozglądając się pilnie. Wypatrując samotnego jeźdźca. A gdy zupełnie się ściemniło, blasku biwakowego ognia.
Nie dostrzegli niczego.
Po Reynevanie zginął ślad.
Pierwszym uczuciem, jakiego doznał po ocknięciu się, było kąsające zimno, tym dotkliwsze, że zupełnie nie mógł się poruszyć, nie mógł się ani skurczyć, ani zwinąć, by chronić przy ciele resztki ciepła. Był jak sparaliżowany. Potem, kolejno, budziły się i rozpoznawały położenie inne zmysły. Otwarte oczy pokazały w górze gwiazdy na czarnym październikowym niebie – Polaris, Małą i Wielką Niedźwiedzicę, Arktura w konstelacji Wolarza, Vegę, Bliźnięta, Kozę. Węch zaatakował smród, ohydny i nieznośny mimo zimna i ewidentnego faktu przebywania pod gołym niebem, na gołej ziemi, twardej i zmarzniętej. Słuch zarejestrował dobiegające skądś z bliska rozpaczliwe krzyki. I rechot. Szyja i kark bolały go potwornie, mimo tego szarpnął się, targnął – zdążył już pojąć, że brak możliwości zmiany pozycji wynika z faktu, że unieruchamia go kilka mocno przywartych do niego ciał i że to te ciała właśnie wydzielają ów wstrętny dla nosa odór. Ciała zareagowały na jego poruszenie – tym, że przywarły jeszcze ciaśniej i ściślej. Ktoś zajęczał, ktoś zastękał, ktoś wezwał Boga. Ktoś zaklął. Od jego lewej strony – to znaczy z kierunku Vegi i konstelacji Liry – rozjaśniały czerń nocy migotliwe rozbłyski ognia. Zapach dymu przedostał się wreszcie poprzez fetor ludzkich ciał. To właśnie stamtąd, od ogniska, dobiegały owe pełne rozpaczy krzyki – które teraz przeszły już w jęki i spazmatyczny szloch. Targnął się znowu, z najwyższym wysiłkiem wyzwolił rękę, gwałtownie zepchnął z siebie jedno z ciał, ewidentnie kobiece i bynajmniej nie chude. Zaklął, podkurczył kolano. – Ostawcie, panie – zaszeptał ktoś tuż obok. – Nie czyńcie nic. Bieda będzie, jak usłyszą… – Gdzie jestem?
– Cichajcie. Usłyszą, bić będą…
– Kto?
– Oni. Martahuzy… Przez Boga, cichajcie… Kroki, skrzyp drewna. Blask pochodni. Rechot. Przekręcił głowę, spojrzał. Trzymający pochodnię miał twarz gęsto pokrytą pryszczami. Czoła nie miał niemal wcale. Czarne sztywne włosy, zdawało się, wyrastają mu wprost z brwi i nasady nosa. Reynevan widział go już. Było jeszcze trzech. Jeden niósł latarnię, w drugiej ręce też coś dzierżył. Dwaj wlekli trzymanego pod ramiona chłopaka, kilkunastolatka. Chłopak szlochał. Brutalnie pchnęli go na ziemię, schylali się, świecili na leżących – teraz Reynevan widział już, że leżący stłoczeni byli wewnątrz otoczonego rzadkim ostrokołem ogrójca. Kogoś wybrali. Ktoś wysoko i z rozpaczą krzyknął, ktoś zawył, ktoś znowu wezwał Boga i świętych. Zaświszczał bat, urwane krzyki zgłuszyły odgłosy razów. Wywlekany z ogrójca chłopiec – jeszcze młodszy od poprzedniego płakał, błagał o litość. Po krótkim czasie zza ostrokołu doleciał jego rozdzierający krzyk. I rechot martahuzów. Reynevan zaklął, bezsilnie zacisnął pięści. Ale wpadłem, pomyślał. Ale wpadłem. Pamiętał.
Miał złe przeczucie już wtedy, gdy z lasu na rozstaju dróg wyjechał na kosmatym srokaczu ten pryszczaty, z włosami wyrastającymi z brwi. Gdy uśmiechnął się, demonstrując poczerniałe resztki zębów. Gdy w ślad za nim spomiędzy drzew wyjechało następnych czterech. Równie odrażająco wyglądających i uśmiechniętych. Złe przeczucie Reynevana przerodziło się w pewność, gdy Pryszczaty, gestem pozdrowiwszy hejtmana Vbjtę Jelinka, spojrzał na niego, obrzucił obleśnie taksującym spojrzeniem. Hejtman Vojta Jelinek też na niego spojrzał z pogardliwym grymasem, mówiącym aż nadto wyraźnie: "Podeszliśmy cię jak dzieciaka, naiwny głupcze". Reynevan udał, że poprawia strzemię, nagle dźgnął wierzchowca ostrogą i runął w skok, w las. Przewidzieli to. Zablokowali go końmi, kopniakiem zwalili z siodła, naskoczyli, przygnietli do ziemi. Spętali. Jelinek, oby go trąd stoczył, przyglądał się, uśmiechnięty, z wysokości kulbaki. – To ważny jakiś – powiedział do Pryszczatego. – Ważny jakiś, nie byle chmyz. Dziesięć kóp groszy dasz mi za niego, Hurkovec. – Akurat – odpalił Pryszczaty. Pryszcze miał wszędzie, nawet na powiekach, nawet na wargach, ba, miał nawet pryszcze na pryszczach. – Ważny, jużci! Wnosząc z odziewy, artysta jakiś chędożony. Wiela za niego wezmę? Pambu jeden wie. Dam dwie kopy. Co? Za mało? To chędoż się, Jelinek. Każ go zadźgać, w krzakach listowiem przysypać… – Daj choć osiem! To ważny typek, mówię!
– Trzy.
– I tak cięgiem na mnie zarabiasz! Mało ci ludzi dostarczyłem? Całe wsie ci spędzałem, sknero ty! – Pięć.
– Ha. Niech będzie moja krzywda. Hej, co on się tak miota? Przyduście go tam trocha! Byle z czuciem! Reynevan spróbował się wyrwać. Nadaremnie. Zarzucili mu rzemień na szyję. Dławili z czuciem, kilka razy z czuciem kopnęli w brzuch. Walnęli w głowę. Stracił przytomność. Na długo. Za ostrokołem, u ogniska, gwałcony chłopiec krzyczał i szlochał. Ten zgwałcony wcześniej jęczał i łkał. – Co z nami zrobią?
– Sprzedadzą – odszepnął sąsiad, ten, który wcześniej uciszał go i ostrzegał. – Sprzedadzą na zatracenie. To martahuzy, panie. Ludokradcy. Nad ranem Reynevan, ile miał mocy, przyciskał się i tulił do innych, stłoczonych na klepisku w dyszący, jęczący i dygocący kłąb. Nie krępował się. Ważna była każda drobina ciepła. Nawet śmierdzącego. Zresztą wcale nie był więcej wart od tych śmierdzących.