Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zapewne. Bywaj.

– Zaczekaj.

– Na co niby?

– Nie jest rozumnie usiłować gubić ogon.

– Że jak?

– Dla śledzących – wyjaśnił nad podziw przytomnie Czech – próby gubienia ogona to jawny znak, że śledzony ma nieczyste sumienie i coś do ukrycia. Na złodzieju czapka gore. Że nie idziesz na Sukiennicką, to mądrze. Ale nie klucz, nie zmykaj, nie kryj się. Rób to, co robisz zwykle. Wykonuj powszednie zajęcia. Znudź śledzących nudną powszednią rutyną. – Dla przykładu?

– W gardle mi zaschło od kopania szlamu. Chodź "Pod Raka". Napijemy się piwa.

– Jestem śledzony – przypomniał Reynevan. – Nie boisz się… – Czego – czarownik podniósł swój kubeł – mam się bać? Reynevan westchnął. Prascy magicy nie pierwszy raz go zaskakiwali. Nie wiedział, czy to godna podziwu zimna krew, czy też zwykły brak wyobraźni, ale niektórzy lokalni czarodzieje często wydawali się zupełnie nie przejmować faktem, że dla parających się czarną magią husyci potrafili być groźniejsi od Inkwizycji. Maleftcium, czarownictwo, wymienione było wśród śmiertelnych grzechów, które czwarty artykuł praski nakazywał karać śmiercią. Gdy szło o artykuły praskie, z husytami nie było żartów. Mający się za umiarkowanych kalikstyni z Pragi wcale nie ustępowali w tej materii taboryckim radykałom i fanatykom Sierotkom. Złapanego czarownika wsadzano do beczki i w beczce palono na stosie. Zawrócili w stronę rynku, przeszli Nożowniczą, potem ulicą Złotników, potem Svatojilską. Szli wolno. Tvrdik zatrzymał się przy kilku kramach, wymienił ze znajomymi kramarzami kilka plotek. Standardowo kilkakroć urwano zdanie po "teraz, gdy czas taki…", kilkakroć skwitowano urwanie mądrą miną, westchnieniem i znaczącym kiwaniem głową. Reynevan rozglądał się, ale śledzących nie dostrzegał. Kryli się zbyt dobrze. Nie wiedział, czego doznawali, jego samego jednak nudna rutyna zaczynała nudzić już wręcz dojmująco. Szczęściem wkrótce, skręciwszy ze Svatojilskiej w podwórze i bramę, wyszli wprost na kamienicę "Pod Czerwonym Rakiem". I na karczemkę, którą karczmarz bez cienia inwencji nazwał tak samo. – Hej! Patrzcie ino! Toż to Reynevan!

Za stołem, na ustawionej za filarami przyziemia ławie, siedzieli czterej mężczyźni. Wszyscy byli wąsaci, barczyści, odziani w rycerskie lentnery. Dwóch Reynevan znał, wiedział więc, że byli to Polacy. Gdyby nie wiedział, też by odgadł. Jak wszyscy Polacy za granicą, w obcym kraju, również ci zachowywali się hałaśliwie, arogancko i demonstracyjnie chamsko, co w ich własnym mniemaniu miało podkreślać status i wysoką pozycję społeczną. Zabawnym było, że od Wielkanocy status Polaków w Pradze był niziutki, a ich pozycja jeszcze niższa. – Pochwalony! Witaj, cny Eskulapie nasz! – przywitał ich jeden z Polaków, znany Reynevanowi Adam Wejdnar herbu Rawicz. – Siednij se! Siednijcie se obaj! Zapraszamy i ugaszczamy! – A co ty jego zapraszasz tak ochoczo? – wykrzywił się z udawanym obrzydzeniem drugi Polak, również Wielkopolanin i również nieobcy Reynevanowi Mikołaj Żyrowski herbu Czewoja. – Nadmiar masz grosza albo co? Kromie tego zielarz przecie u trędowatych się zatrudnia! Leprą nas zakazić gotów! Albo i czym gorszym! – Nie pracuję już w leprozorium – wyjaśnił Reynevan, cierpliwie, bo nie pierwszy raz. – Leczę teraz w hospicjum Bohuslavów. Tu, na Starym Mieście. Przy kościółku świętych Szymona i Judy. – Dobra, dobra – machnął ręką Żyrowski, który wszystko to wiedział. – Czego się napijecie? Ach, zaraza, wybaczcie. Poznajomcie się. Pasowani panowie: Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa i Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. Przepraszam, ale co tu tak, kurwa, śmierdzi? – Szlam. Z Wełtawy.

Reynevan i Radim Tvrdik pili piwo. Polacy pili rakuskie wino i jedli duszoną baraninę, zagryzając chlebem. Gadali przy tym demonstracyjnie głośno po polsku, opowiadając sobie różne facecje i każdą z osobna kwitując gromkim rechotem. Przechodnie odwracali głowy, klęli pod nosem. Czasem spluwali. Od Wielkanocy, dokładniej od Wielkiego Czwartku, opinia o Polakach nie była wśród Czechów najlepsza, a ich pozycja w Pradze nienajwyższa. I wykazywała tendencję spadkową. Z Zygmuntem Korybutowiczem, dla skrótu zwanym Korybutem, synowcem Jagiełły, kandydatem na czeskiego króla, przyjechało do Pragi za pierwszym razem jakieś

pięć tysięcy, za drugim jakieś pięć setek polskich rycerzy. W Korybucie wielu upatrywało nadzieję i ratunek dla husyckich Czech, a Polacy odważnie bili się za Kielich i prawo Boże, nie żałowali krwi pod Karlsztajnem, pod Igławą, pod Retzem i pod Usti. Mimo tego nie lubili ich nawet czescy towarzysze broni. Czy można było lubić typków, którzy parskali, słysząc, że ich czescy towarzysze broni noszą nazwiska Picek ze Psikous czy Sadło ze Stare Kobzi? Którzy dzikim śmiechem reagowali na miana takie jak Cvok z Chałupy czy Doupa z Zasady? Zdrada Korybuta, rzecz jasna, zaszkodziła sprawie polskiej bardzo poważnie. Nadzieja Czech zawiodła oto na całej linii, husycki król in spe skumał się z katolickimi panami, zdradził sprawę komunii sub utrague specie, złamał zaprzysiężone cztery artykuły. Spisek wykryto i rozbito, zamiast na czeski tron synowiec Jagiełły trafił do więzienia, a na Polaków zaczęto patrzeć wręcz wrogo. Część z nich natychmiast opuściła Czechy. Część została jednak. Niby pokazując tym dezaprobatę dla zdrady Korybuta, niby opowiadając się za Kielichem, niby deklarując gotowość do dalszej walki za kalikstyńską sprawę. I co? Nadal ich nie lubiano. Podejrzewano – nie bez podstaw – że Polakom kalikstyńska sprawa malowniczo zwisa. Twierdzono, że zostali, bo, prima, wracać nie mieli dokąd i do czego. Do Czech pociągnęli już jako ścigani przez sądy i sekwestry utracjusze, teraz na domiar ciążyły na nich wszystkich, z Korybutem włącznie, klątwy i infamie. Że, secundo, wojując w Czechach, liczą wyłącznie na obłowienie się, na zdobycie łupu i majątku. Że, tertio, nie wojują, bo korzystając z nieobecności wojujących Czechów, pieprzą ich żony. Wszystkie te twierdzenia były prawdziwe.

Słysząc język polski, przechodzący prażanin splunął na ziemię. – Oj, nie lubią czegoś nas oni, nie lubią – zauważył, zaciągając śmiesznie, Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. Czemuż to? Ot, dziwność. – A pies z nimi tańcował – Żyrowski wypiął w stronę ulicy pierś ozdobioną srebrnymi podkowami Czewoi. Jak

każdy Polak, wyznawał bezsensowny pogląd, że jako herbowy, choć totalny gołodupiec, równy jest w Czechach Rożmberkom, Kolovratom, Szternberkom i wszystkim innym możnym rodom razem wziętym. – Może i tańcował – zgodził się Skirmunt. – No tak i dziwność, kochanieńki. – Dziwi tych ludzi – Radim Tvrdik miał głos spokojny, ale Reynevan znał go zbyt dobrze. – Dziwi ludzi widok rycerskich i bojowych panów weselących się niefrasobliwie za karczemnym stołem. W tych dniach. Teraz, gdy czas taki… Urwał, zgodnie ze zwyczajem. Ale Polacy nie mieli zwyczaju przestrzegać zwyczajów. – Gdy czas taki – zarechotał Żyrowski – że idą na was krzyżowcy, hę? Że idą z wielką potencją, że niosą miecz i ogień, że ziemię i wodę za sobą zostawiają? Że tylko patrzeć, jak… – Cichaj – przerwał mu Adam Wejdnar. – Wam zaś, panie Czechu, tak odpowiem: nietrafiona waści reprymenda. Bo na Nowym Mieście i owszem, pustawo teraz, wyludniło się. Bo gdy nastały, jakeście to powiedzieć raczyli, te dni, nowomiejscy kupą pociągnęli za Prokopem Gołym na kraju obronę. Tedy gdyby mi jaki nowomiejski przymawiał, tobym zmilczał. Ale stąd, ze Starego Miasta, nie poszedł zgoła nikt. Przyganiał tedy kocioł garnkowi, ot co. – Potęga – powtórzył Żyrowski – idzie od zachodu, cała Europa! Nie ostać się wam tym razem. Będzie wam koniec, przyszła na was kryska. – Na nas – powtórzył z przekąsem Reynevan. – A na was nie? – Na nas też – odrzekł ponuro Wejdnar, gestem uciszając Żyrowskiego. – Na nas też. Niestety. Kiepskośmy, wychodzi, stronę w tym konflikcie wybrali. Było słuchać, co gadał biskup Łaskarz. – Ano – westchnął Jan Kuropatwa – było i mnie słuchać Zbyszka Oleśnickiego. A ninie tkwimy tu jak bydło w rzeźni, a rzeźnika tylko patrzeć. Zmierza ku nam, przypominam panom, wyprawa krzyżowa, jakiej świat nie

3
{"b":"100625","o":1}