– Posyłać by w bór, na dziki – odchrząknął Janko Schaff. – Wtedy, co ubije, zawszeć mięso… – Jej – nasępił się Kóckeritz – dziki dawno się znudziły. Dzisiejsza młodzież… Ale cóż robić, krewniaczka… Douce von Pack podkłusowała bliżej. Na tyle blisko, by zobaczyli wyraz jej oczu.
– Chcę jeszcze jednego, wujaszku – powiedziała, napierając kroczem na łęk. – Jeszcze jednego. Kóckeritz nasępił się jeszcze bardziej, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedził go Hartung Klux. Pan na zamku Czocha wciąż wpatrywał się w Douce jak urzeczony. Teraz wystąpił, zdjął dzwonkową czapkę, skłonił się głęboko. – Zaszczyconym będę – przemówił – mogąc ofiarować szlachetnej pannie to, o co prosi. W hołdzie dla urody. Panie Ottonie? – Oczywista, oczywista – machnął ręką de Bergow. Proszę sobie wybrać. Rozliczym się później. Stojące za Reynevanem kobiety zaczęły płakać. A on wiedział. Zanim jeszcze owiała go para z końskich nozdrzy. Zanim zobaczył nad sobą oczy. Koloru toni górskiego jeziora. Piękne. Urzekające. I absolutnie nieludzkie. – Ten.
– Ten jest drogi – odważył się zgięty w ukłonie Pryszczaty. – Najdroższy… To znaczny jest husyt, dlatego i cena znaczna… – Nie z tobą, chmyzie – zacisnął szczęki Klux – tarżyć będę, nie ty będziesz ceny nazywał. A ja dla tej panny każdą zapłacę. Bierzcie go! Knechci wywlekli Reynevana, wypchnęli wprost przed pierś skarogniadej klaczy i bogaty, szyty złotem napierśnik. – Biegnij.
– Nie.
– Hardy się znalazł? – Douce von Pack schyliła się z kulbaki, przeszyła go wzrokiem. – Nie pobiegniesz? To stój. Myślisz, że to dla mnie jakaś różnica? Najadę i dźgnę. Ale o zakład idę, że nie dostoisz, że będziesz zmykał w podskokach. A wtedy zapłacisz za hardy pysk. Skłuję jak świnię!
– Czterdzieści kóp groszy? – ryknął nagle de Bergow. – Czterdzieści kóp? Chyba cię pojebało, Hurkovec! Wszy ci chyba wszystek rozum ze łba głupiego wyssały! Chybaś ze szczętem zdurniał, albo mnie masz za durnia! Jeśli to pierwsze, to cię jeno wysmagać każę, jeśli drugie, jak psa powieszę! – Znaczny husyt… – zastękał Pryszczaty. – Po temu i cena… Ale potargować możem… – Ja dam – odezwał się niespodzianie Janko Schaff za niego czterdzieści kóp bez targów. Ale nie w podarku żadnym. Przed panny Packówny urodą czoło chylę, ale niechaj sobie zażga kogo drugiego. Tego żywym i zdrowym chcę. – Z czego wynika – wziął się pod boki Kockeritz – że wiesz, panie Schaff, kto on zacz. I ile jest wart. I wiedzą tą nie podzielisz się, hę? – Nie musi – rzekł Lotar Gersdorf. – Bo ja też wiem, kto to jest. Poznaję go. To Ślązak, Reinmar von Bielau. Czarownik pono. Alchemik. Do tego heretyk i husycki szpieg. W Ziębicach na życie księcia Jana próbował się targnąć, byłem przy tym. Pono przez husytów do tej zbrodni najęty, ale ja skorzej tym ucho dam, co mówią, że to z zazdrości szalonej, że poszło o niewiastę. Jak było, czart wie, ale fakt, że poszukują tego Bielaua po całym Śląsku. I pewnie zapłacić za ujętego obiecali, skoro pan Janko bez targów czterdzieści kóp dać gotów lekką ręką. Ale nic z tego, nic z tego. Husycki szpieg pięknie ozdobi szafot na budziszyńskim rynku, piękna będzie kaźń. Ludziska z daleka zjadą, by popatrzeć. Przebijam twą cenę, Schaff. Budziszyn, panowie, daje pięćdziesiąt! – Co robi – przemówił wolno i dobitnie de Bergow na moim zamku czarownik, husycki szpieg i najemny morderca? Z czyjego tu przybył poduszczenia? Hę? – Ja wcześniej – Hartung Klux jakby go nie słyszał ofiarowałem tego waszego Ślązaka pannie Douce w podarku. I zapłacę… – Wątpię – przerwał Gersdorf. – Nie masz tyle grosza.
– Tu o cześć moją idzie i o honor rycerski! – ryknął Klux. – Krew i życie dać za to gotowym, a co dopiero pięćdziesiąt grzywien! Tyle zresztą łatwo najdę!
– A sto najdziesz? – spytał nie odzywający się od jakiegoś czasu Ulryk von Biberstein. – Bo ja przebijam, daję za onego sto kóp groszy. I niech mi nikt tu z honorem nie wyjeżdża, bo to sprawa honoru właśnie. O wyjaśnienia mnie nie proście. Ale jeśli to faktycznie Reinmar Bielawa, to on mój musi być. Daję za raw go sto kóp. Panie Ottonie de Bergow? Cóż rzekniecie? De Bergow patrzył na nań długo. Potem powiódł wzrokiem po wszystkich. – Rzeknę – zadarł głowę – że nic z tego. Handel unieważniam. Owego Bielawę wycofuję z oferty. – A to dlaczego?
– Dlatego – Otto de Bergow nie opuścił głowy – że tak mi się podoba. – Ano – Biberstein zacharczał przeciągle, splunął. Wasz zamek, wasza wola, wasze prawo. Tyle, że jeśli wy tak, to mnie jakoś odechciało się u was gościć. Dokończmy tedy interesu i komu w drogę. – Racja – kiwnął głową Lotar Gersdorf.
– Fakt – przytaknął Janko Schaff. – I mnie się spieszy tak jakby. Dobijmy więc targu i żegnajmy się. – Tedy, byście mnie jednak w lepszej pamięci mieli oświadczył de Bergow, mitygując się wyraźnie – będzie zniżka. Cena specjalna, jak dla brata. Jak w Kutnej Horze osiem lat temu nazad. Kopa groszy od łba. Baby i wyrostków dorzucam darmo. – I nie przebijajmy się wzajem – zaproponował Gersdorf – lecz podzielmy. Budziszyn, Zgorzelec, Lubij, Frydland, Jelenia Góra. Wpierw rozdzielmy równo baby i chłystków, a resztę… – Reszta nie dzieli się równo – obliczył szybko Kóckeritz. – Nie będzie sprawiedliwie. – Będzie, na mą duszę – powiedział de Bergow, gestem przyzywając swych zbrojnych – Będzie sprawiedliwie jak cholera, nikt nie wyjdzie stratny. Hej, brać ich! Tych czterech! Brać i w pęta! Nim martahuzi Pryszczatego pojęli, co się dzieje i o co chodzi, już byli związani. Dopiero wpychani pomiędzy swych niedawnych niewolników zaczęli się szarpać, wrzeszczeć i pomstować, ale błyskawicznie i bezlitośnie uciszono ich razami pałek, batów i drzewc dzid. – Panie… – zajęczał Pryszczaty, którego nikt nie dotknął. – Jakże to… Jakże… Toć to moje ludzie… – Chcesz może do nich dołączyć? Masz takie życzenie?
– Nie, nie, gdzie tam – usta Pryszczatego rozwarły się w szerokim i obleśnym grymasie. – Nijak nie! Co oni mi, krewni albo jak? Znajdę sobie nowych. – Fakt, zawsze się kogoś znajdzie. Idź więc. Aha, byłbym zapomniał… – Eee?
Otto de Bergow odwzajemnił się uśmiechem, po czym skinął na Douce von Pack, trzymającą oszczep w poprzek siodła. Douce błysnęła ząbkami, jej błękitnozielone oczęta zapłonęły. – Wprowadziłeś mi na zamek szpiega i mordercę. Biegnij do bramy. Pędź! Chyżo! Pryszczaty pobladł, zrobił się biały jak rybi brzuch. Ochłonął błyskawicznie, odwrócił na pięcie i pomknął ku bramie niczym chart. Biegł szybko. Bardzo szybko. Wyglądało, że dobiegnie. Nie dobiegł.
Rozdział dziesiąty
w którym okazuje się, że nic nie wzmaga tak sprawności umysłowej jak głód i pragnienie. Gdy zaś trzeba rozwikłać jakąś zagadkę, najlepsze wyniki daje obsikanie ludzkich szczątków. Koniecznie w Dzień Zaduszny.
– Reinmar von Bielau ze Śląska – Otto de Bergow, pan na zamku Troski, otaksował Reynevana wzrokiem, od głowy do stóp i z powrotem. – Czarnoksiężnik. Alchemik. Husycki szpieg. A do tego wszystkiego jeszcze najemny morderca. Szeroki, że się tak wyrażę, wachlarz specjalności. Z którąż to z nich przybyłeś na mój zamek? Nie odpowiadasz? Nie szkodzi. Ja i tak wiem. Reynevan milczał. Gardło miał ściśnięte, nie mógł przełknąć śliny. Loch był przeraźliwie zimny i przeraźliwie śmierdział. Smród, jak się wydawało, bił z przykrytego ciężką żelazną kratą otworu w podłodze. Choć zejście pod wieżę po wijących się schodach zajęło sporo czasu, poziom, na którym się znajdowali, nie był najniższym. Poniżej było jeszcze coś. Lochy pod Panną sięgały samych chyba trzewi Ziemi. Pachołcy zatknęli pochodnie w żelaznych uchwytach. Kratę w podłodze otwarto ze zgrzytem. W ciemny i tchnący zgnilizną otwór wpuszczono drabinę. – Złaź – potwierdził domysły Reynevana de Bergow. Żywo.
Do samego dołu zejść mu nie pozwolili. Mocno targnęli drabiną, Reynevan spadł, z wysoka gruchnął o ubite i twarde jak kamień klepisko, upadek na dłuższą chwilę pozbawił go oddechu. – Miałem – odezwał się z góry de Bergow, zasłaniając sobą tę odrobinę światła, jaka dostawała się przez otwór niegdyś na Troskach magika mądralę, oczytanego i wygadanego, ów twierdził, że loch taki jak tutejszy nosi nazwę Oubliette. W życiu nie słyszałem, by ktoś poza owym magikiem tego słowa używał. Idzie ono jakoby z galijskiego i znaczy, hehe, "zapominajka". Oświecę cię, dlaczego taka akurat nazwa. Otóż ta krata za chwilę zostanie zamknięta, a o tobie się zapomni. Całkowicie, również jeśli idzie o chleb i wodę. Dlatego ja osobiście nad galijską przedkładam nazwę tubylczą loszku: hladomorna. Zamorzę cię głodem, panie von Bielau. Chyba że zmądrzejesz i wyznasz mi, kto cię najął, z czyjego rozkazu miałeś mnie zamordować. Uprzedzam, łgarstwa i matactwa nic ci nie pomogą. Ja wiem, kto stoi za zamachem, ty dostarczysz tylko szczegółów. I dowodów. Reynevan stęknął, zmienił pozycję. Potłukł się, ale chyba niczego sobie nie złamał. Z góry dobiegł szczęk i zgrzyt zamykanej kraty.