Wart był wszak zaledwie pięć kóp groszy praskich. Czyli coś koło dziesięciu węgierskich dukatów. Czyli tyle, ile – w przybliżeniu – dwie krowy plus kożuch i wierteł piwa na dokładkę.
O brzasku był krzyk, wrzask, klątwy, plugawe obelgi, kopniaki, razy biczów. Stłoczonych w ogrójcu pojedynczo wypędzano przez bramkę w ostrokole, zakleszczano w dyby, deski z otworami na szyję i ręce. Spędzano, nie szczędząc batów, w kolumnę marszową. Dyby Reynevana cuchnęły rzygowinami. Nie dziwota. Nosiły ich zaschnięte ślady. Pryszczaty, w siodle kosmatego srokacza, gwizdnął na palcach. Świsnęły bicze. Kolumna ruszyła. Ludzie modlili się głośno. Bicze spadały ze świstem i trzaskiem. Koszmar miał swą dobrą stronę. Wymuszony batami trucht rozgrzewał.
Sądząc po słońcu, szli na wschód. Już nie pędzono ich tak ostro, jak świtem, nie zmuszano do biegu. Bynajmniej nie z litości ani z kompasji. Dwoje osób – starszy mężczyzna i niemłoda kobieta – padło i nie mogło wstać, choć ludokradcy nie żałowali batów i kopniaków. Kolumnę gnano dalej, Reynevan nie widział więc, co się z parą stało, ale przeczucia miał bardzo złe. Słyszał gniewny głos Pryszczatego, odsądzającego hejtmana Jelinka od czci i wiary za dostarczenie "starych trupów" i klnącego swych podwładnych od ostatnich za to, że "marnują towar". Skutkiem incydentu pozwolono im iść wolniej. I smagano rzadziej. Reynevan kulał, odbił piętę, od dawna nie pokonywał pieszo podobnie dużych dystansów. Po jego prawicy dyszał w dybach młody człowiek, jego rówieśnik. Ów już w nocy, będąc zdecydowanie mniej otępiały od reszty, urywanymi zdaniami przedstawił się jako towarzysz rzemiosła stolarskiego z Jaromierza, idący na wandr – słowo to oznaczało mającą doskonalić w zawodzie wędrówkę.
Zmierzającego z Jiczyna do Żytawy napadli i schwytali martahuzi. Łykając łzy, czeladnik błagał Reynevana, by, jeśli cudem jakimś uda mu się wywinąć, powiadomił o jego losie Alżbietę, córę mistrza Rużiczki, jaromierskiego krawca. Deklarował, że jeśli on ocaleje, uwiadomi wskazaną osobę. Reynevan nie wskazał nikogo. Nie miał zaufania. I nie wierzył w cuda. Szli wąwozami, lasami, przez dukty wśród cienistych bukowin, wśród zielonych świerków, wśród grup jaworów, jesionów i wiązów. Mijali smukłe przydrożne jesienne brzozy krasawice, piękne niczym przyodziane w złotogłów królewny. Widok, zaprawdę, mógł cieszyć oczy i napawać duszę radością. Jakoś nie cieszył. Ani nie napawał.
Słońce pokonało już spory odcinek drogi do zenitu, gdy od czoła kolumny rozległy się okrzyki i rżenie koni. Serce Reynevana skoczyło w piersi na widok zbrojnych w kapalinach, kolczych kapturach i wiśniowych tunikach. Przykrym, boleśnie przykrym okazał się więc widok Pryszczatego, ściskającego w wylewnym powitaniu prawicę dowodzącego zbrojnymi dziesiętnika. Spotkanie oczywistych znajomków miało miejsce na rozdrożu, z którego wzmocniona eskorta popędziła kolumnę w kierunku południowym. Rychło skończyła się knieja, las zrzedł, piaszczysta dróżka zaczęła wić się wśród skał o fantastycznych kształtach. Stojące wysoko słońce przyświecało zza sunących po błękicie kumulusów. Nagle cel ich drogi stał się widoczny. Widoczny jak na dłoni. Oczywisty. – Czy to… – jęknął Reynevan, usiłując odsunąć od obtartej szyi kant deski dybów. – Czy to jest… – Ano… – potwierdził ponuro towarzysz rzemiosła stolarskiego. – Pewnikiem… – Troski… – zajęczał ktoś za ich plecami. – Zamek Troski… Boże, miej nas w opiece… Z porosłego rzadkim lasem wzgórza sterczała samotna, dziwaczna, dwuroga skała, jak czarcia głowa, jak sterczące uszy utajonego wilczura. Skała – Reynevan nie wiedział o tym i wiedzieć nie mógł – była stężałą magmą, wynurzonym wylewem wulkanicznego bazaltu. Ekstrawagancka w pejzażu, dominująca nad okolicą opoka siłą rzeczy wpadła komuś w oko jako naturalny fundament dla warowni. Tym kimś – to akurat Reynevan wiedział, przed wyprawą zdobył trochę informacji – był sławny Czeniek z Vartenberka, za króla Wacława burgrabia praski. Najęty przez Czeńka budowniczy zręcznie wykorzystał wulkaniczny relikt: wtopił właściwy zamek w siodło między bazaltowymi rogami, na samych rogach zaś umieścił wieże. Wyższa z nich, pobudowana na wschodnim rogu, smuklejsza i czwórgranna, nosiła nazwę Panny. Zachodnią, niższą, pękatą i pięcioboką, nazwano Babą. W roku 1424 – panem zamku był już wówczas Otto de Bergow, zawzięty wróg i okrutny prześladowca przyjmujących z Kielicha – zamek obiegli rozwścieczeni taboryci. Nie pomógł jednak długotrwały ostrzał z katapult i bombard, niepowodzeniem skończył się szturm, Boży bojownicy musieli odstąpić. Od tamtej pory Troski uznano za nie do zdobycia. De Bergow puszył się zaś i dalej gnębił okolicznych husytów żelazem, ogniem i strykiem. – Nuże tam! – krzyknął od czoła Pryszczaty. – Zamek przed nami! Popędźcie no te świnie pod górę, niech zaczną żywiej kulasami przebierać! Świsnęły baty. Posypały się razy i klątwy.
Wpędzono ich przez wąską bramę na ogrodzone murami, zwężające się ku stronie zachodniej przedzamcze, pogrążone w cieniu muru zamku górnego. Spędzonym w cwinger zdjęto dyby. Reynevan zdrętwiałą ręką zmacał kark i stwierdził, że ma otarty do krwi. Towarzysz stolarski zaczął coś do niego mówić, urwał z krzykiem, gdy rzemień bata spadł mu na plecy. – Ustawić się, psia! – zaryczał Pryszczaty. – Stać! I ni pary z gęby! Szturchani i popychani ustawili się pod murem. Było ich, Reynevan dopiero teraz mógł dokładnie policzyć, wraz z nim osób trzydzieści i trzy, w tym siedem kobiet, czterech starców i trzech wyrostków gołowąsów. Ani starcy, ani chłopcy nie sprawiali wrażenia nadających się do niewolniczej pracy. Dziwiło, że byli wśród schwytanych. Na dalsze zdziwienia zabrakło czasu.
Z przedzamcza do wiodącej na górny zamek bramy można było się dostać po drewnianych, częściowo zadaszonych schodach. Po schodach tych schodziła właśnie grupa bogato odzianych mężczyzn. Powitani w dole przez kapitana straży i kilku burgmanów, mężczyźni zbliżyli się. – I cóż tu mamy, Hurkovec? – zaciekawił się idący na czele postawny mąż z jasnym wąsem. Nie ulegało wątpliwości, kim był – luźny haqueton zdobił motyw uskrzydlonej ryby, godło rodu Bergowów. Mężczyzną był pan zamku Troski, Otto de Bergow we własnej osobie. – Cóż tu mamy? – powtórzył. – Paru chłopków, paru żebraków, parę bab i parę dzieci. Zda mi się, Hurkovec, żeśmy sobie już poprzednio pewne rzeczy wyjaśnili. Miałeś mi, huncwocie jeden, dostarczać husytów. Husytów, nie przypadkowo połapanych wieśniaków. Czy ty myślisz, że będę ci płacił za wieśniaków? Pewnie zresztą większością moich własnych? – Niech mnie Pambu skarżę – Pryszczaty walnął się w pierś, skłonił nisko. – Niechaj jutra nie doczekam, jaśnie wielmożny panie! To są husyci, najprawdziwsi husyci. Jeden w jednego heretyckie ścierwa, najprawdziwsze husynsyny. – Nie wyglądają – ocenił drugi rycerz, młody i przystojny, w przypominającej dzwonek czapce na utrefionych włosach. Każda niemal krawędź jego ubioru powycinana była, jak kazała moda, w zaokrąglone ząbki. – Nie wyglądają – powtórzył, podchodząc i zasłaniając nos ząbkowanym mankietem. – Ale zapytajmy dla porządku. Hej, babo! Coś za jedna? Czcisz Husa jako swego boga? – Ja niewinna! Panie dobry! Jam wdowa ubożuchna!
– A ty, chłopie? Przyjmujesz komunię sposobem oboim?
– Ja nie winien! Pomiłujcie!
– Łżą, jaśnie panie – zapewnił w ukłonach Pryszczaty.
– Łżą, kacerskie ryje, skórę chcący ocalić. Wy na ich miejscu nie łgalibyście? Przystojny spojrzał na niego z morderczą pogardą, wyglądało, zdzieli za sugestię pięścią. Ale ograniczył się do splunięcia. Po czym odwrócił się do de Bergowa. I do stojącego obok starszego rycerza w pikowanym wamsie, o dostojnym obliczu i dumnie wydętych ustach. Tego Reynevan widział już gdzieś, przysiągłby. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że tego w dzwonkowej czapce widział już też. – Nie wiem, doprawdy nie wiem, cny panie Ottonie zwrócił się ów dostojny do de Bergowa, rozkładając ręce. – Mamy zlecenia od patrycjatów Sześciu Miast. U mnie złożył zamówienie Budziszyn. Tu obecny pan Hartung von Klux z Czochy reprezentuje interesy Zgorzelca, pan Lutpold von Kóckeritz, którego tylko patrzeć: Lubija. Ale nasze zamówienia opiewają na husytów. Nie na jakąś przygodną a żalu godną hołotę. Otto de Bergow wzruszył ramionami.