– Cieszę się, widząc cię w zdrowiu… Jutto. To piękne imię. Szkoda, że tak długo kryłaś je przede mną. – A czy ty – uniosła brwi – kiedykolwiek mnie o imię zapytałeś? – Jak mogłem? Brałem cię za inną osobę. Zwiodłaś mnie.
– Sam się zwiodłeś – spojrzała mu prosto w oczy. Zwiodło cię marzenie. Może w duszy pragnąłeś, bym była kimś innym? Podczas porwania to ty, ty sam, własnym palcem wskazałeś mnie kamratom jako Bibersteinównę. – Chciałem… – ściągnął koniowi wodze. – Musiałem uchronić was przed… – Właśnie! – wpadła mu w słowo. – Co więc ja miałam wtedy zrobić? Zaprzeczyć? Wyjawić twym koleżkom zbójom, kto naprawdę jest kim? Kaśkę widziałeś, ze strachu omal nie umarła. Wolałam sama dać się porwać…
– A mnie zwodzić nadal. Na Grochowej Górze brew ci nie drgnęła, gdy nazywałem cię "Katarzyną". Było ci wygodniej z incognito. Wolałaś, bym nic o tobie nie wiedział. Zwiodłaś mnie, zwiodłaś Bibersteina, zwiodłaś wszystkich… – Zwodziłam, bo musiałam – zagryzła wargi, spuściła wzrok. – Nie pojmujesz tego? Gdy rankiem zeszłam z Grochowej do Frankensteinu, spotkałam kupca, Ormianina. Przyrzekł odwieźć mnie na Stolz. I zaraz za miastem, oczom nie wierząc, spotykam tych dwoje, Kasię Biberstein i Wolframa Pannewitza Młodszego. Nie musieli nic mówić, wystarczyło na nich popatrzeć, by wiedzieć, że tej nocy nie tylko ja zaznałam… Hmm… Że nie tylko ja miałam… Hmm… Ciekawe przygody. Kaśka panicznie bała się ojca, Wolfram swego jeszcze bardziej… A ja co miałam zrobić? Opowiedzieć o czarach? O podniebnym locie na sabat czarownic? Nie, lepiej było dla nas obu udawać idiotki i twierdzić, że uciekłyśmy porywaczom. Liczyłam, że ze strachu przed zemstą pana Jana raubritterzy uciekną za siódmą górę i że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Że nikt jej nawet nie będzie dociekał. Nie mogłam przecież wiedzieć, że Kasia Biberstein jest w ciąży… – I że jej gwałcicielem okrzykną mnie – dokończył gorzko. – Nic a nic nie przejęłaś się faktem, że dla mnie oznaczało to wyrok śmierci. I gorszą od śmierci hańbę. Plamę na honorze. Prawdziwa z ciebie Judyta, Jutto. Milcząc w sprawie gwałtu, załatwiłaś mnie jak twoja biblijna imienniczka Holofernesa. Dałaś im moją głowę. – Nie słuchałeś, co mówiłam? – szarpnęła wodze. Oczyszczenie cię z zarzutu gwałtu oznaczało oskarżenie o czary, sądzisz, że twoja głowa lepiej by na tym wyszła? Nikt by mnie zresztą i tak nie słuchał, jaką wagę ma słowo panny, bezrozumnej jak wiadomo, przeciw słowu rycerza przysięgającego na krzyż? Wyśmiano by mnie, uznawszy, że cierpię na wapory i palpitacje macicy. A ty byłeś bezpieczny w Czechach, nikt nie mógł cię tam dosięgnąć. Przynajmniej do czasu, gdy, jak oczekiwałam, Wolfram Pannewitz opanuje strach i padnie Bibersteinowi do nóg, prosić o Kasiną rękę.
– Do dziś tego nie zrobił.
– Bo to dupek. Świat, okazuje się, roi się od dupków. Przespać się z dziewczyną każdy na wyprzódki. A co potem? Dudy w miech. Nogi za pas, drapaka w obce kraje… – To do mnie było?
– Jakiś ty bystry.,
– Pisałem listy do ciebie.
– Adresując je do Katarzyny Biberstein. Ale i ona żadnego nie dostała. Czasy nie sprzyjają korespondencji. Szkoda. Z radością przyjęłabym wieść, że żyjesz. Chętnie przeczytałabym, co piszesz… Mój Reinmarze. – Moja Nikolet… Jutto… Kocham cię, Jutto.
– Kocham cię, Reinmarze – odpowiedziała, odwracając głowę. – Ale to niczego nie zmienia. – Nie zmienia?
– Przyjechałeś na Śląsk wyłącznie dla mnie? – podniosła głos. – Kochasz mnie dozgonnie, pragniesz złączyć się ze mną po kres życia? Jeśli się zgodzę, rzucisz wszystko i uciekniemy oboje gdzieś na kraj świata? Zaraz, natychmiast, tak, jak stoimy? Dwa lata temu, oddawszy ci się, byłam gotowa. Ale ty się bałeś. Teraz z kolei stanie pewnie na przeszkodzie ważna misja, którą masz do wypełnienia. Przyznaj! Masz misję do wypełnienia? – Mam – przyznał, nie wiedzieć czemu czerwieniejąc. – Misja to prawdziwie ważna, obowiązek prawdziwie święty. To, co robię, robię i dla ciebie. Dla nas. Moja misja zmieni obraz świata, poprawi ten świat, uczyni go lepszym i piękniejszym. W takim świecie, w prawdziwym Królestwie Bożym, gdy nastanie, będziemy żyć, ty i ja, żyć i kochać się dozgonnie. Pragnę tego, Jutto. Marzę o tym. – Mam prawie dwadzieścia lat – powiedziała po długim milczeniu. – Moja siostra ma piętnaście, na Trzech Króli wychodzi za mąż. Patrzy na mnie z wyższością, a miałaby za pomyloną, gdyby wydało się, że zupełnie jej nie zazdroszczę zamążpójścia, a tym bardziej narzeczonego, blisko trzykrotnie od niej starszego opoja i prostaka. A może ja naprawdę jestem nienormalna? Może ojciec miał rację, odbierając mi i paląc książki Hildegardy z Bingen i Krystyny de Pisań? Cóż, mój ukochany Reinmarze, wypełniaj zatem swą misję, wojuj o ideały, szukaj Graala, zmieniaj i poprawiaj świat. Jesteś mężczyzną, a to męskie rzeczy, wojować o marzenia, szukać Graala i poprawiać. Ja zaś wracam do klasztoru. – Jutto!
– Nie rób przerażonej miny. Tak, przebywam obecnie w klasztorze klarysek w Białym Kościele. Z własnej woli. Gdy przyjdzie decydować, co dalej, również z własnej woli decyzję podejmę. Na razie nie jestem tylko conversa… I to nie całkiem. Zastanawiam się. Nad tym, co dalej… – Jutto…
– Jeszcze nie skończyłam. Wyznałam ci miłość, Reinmarze, bo kocham cię, kocham prawdziwie. Ty zatem zmieniaj świat, ja będę czekała. Nie mając, mówiąc szczerze, alternatywy… Przerwał jej, przechylając się w kulbace i chwytając ją wpół. Uniósłszy w ramionach, ściągnął ją z siodła, wyrwał stopy ze strzemion, oboje zsunęli się w głęboką zaspę. Zamrugali oczami, strząsając suchy śnieg z powiek i rzęs, patrzyli sobie w oczy. W raj utracony i raj odzyskany. Rozdygotanymi dłońmi pieścił jej kubrak, gładził delikatny meszek i drobną fakturę falandyszu, upajał się wyzywająco ostrą szorstkością kwiecistych haftów, śledził drżącymi palcami tchnące tajemnicą plisy i zgrubienia szwów, muskał opuszkami, chwytał, ściskał i pieścił podniecająco twarde guzy i guziczki, knefle i knefliki, cudownie tajemnicze zapinki, haftki, feretki i bukle. Wśród westchnień obdarzał karesami mile drażniący palce gruby splot wełny szala, głaskał zawicie, boską delikatność drogiego tureckiego koftyru. Zanurzał twarz w futrze kołnierza, rozkosznymi zapachami całej Arabii szczęśliwej tchnącym. Jutta dyszała i jęczała spazmatycznie, prężąc się w jego ramionach, wpijała paznokcie w rękawy jego kurtki, przyciskała policzek do pikowanego sukna. Gwałtownym ruchem zdjął jej kołpak, drżącymi palcami rozkutał szal, więżący szyję i spleciony jak wąż Jórmungander, odsunął niecierpliwie skraj jedwabnej podwiki, dotarł, niczym Marco Polo do Kitaju, do jej nagości, do nagiej skóry policzka i do cudownie wyuzdanej nagości ucha, wyłaniającego się spod tkaniny. Dotknął ucha niecierpliwymi ustami. Nikoletta jęknęła, wyprężyła się, objęła go za watowany kołnierz, drapieżną dłonią chwytając, ściskając i pieszcząc śliską i mosiężną twardość klamry jego pasa. Objęci mocno, zwarli usta w pocałunku, długim i namiętnym. Bardzo długim i bardzo namiętnym. Jutta jęknęła.
– Zimno mi w tyłek – wydyszała mu namiętnie wprost do ucha. – Przemakam od śniegu. Wstali, cali rozdygotani. Z zimna i podniecenia.
– Słońce zachodzi.
– Zachodzi.
– Muszę wracać.
– Nikoletto… A czy nie moglibyśmy…
– Nie, nie moglibyśmy – odszepnęła. – Mieszkam w klasztorze, mówiłam ci przecież. I zaczął się adwent. Nie można w adwencie… – Ale… Aleja… Jutto…
– Jedź, Reinmarze.
Gdy obejrzał się po raz ostatni, stała na skraju lasu, pałająca światłem chylącego się ku zachodowi słońca. W blasku tym i zimowej poświacie, stwierdził to z przeraźliwą pewnością, nie była już Juttą de Apolda, cześnikówną z Schónau, konwersą u klarysek. Na skraju lasu, wierzchem na siwej klaczy, stała bogini. Postać świetlana piękności przedziwnej, zjawa nieziemska, diuina facies, miranda species. Wenera niebiańska, pani żywiołów. Elementorum omnium domina. Kochał ją i wielbił.