– Conjuro et confirmo super vos, Belethol et Corphandonos, et vos Heortahonos et Hacaphagon, in nomine Adonay, Adonay, Adonay, Eie, Eie, Eie, Ya, Ya, qui apparuis monte Sinai, cum glorificatione regis Adonay, Saday, Zebaoth, Anathay, Ya, Ya, Ya, Marinata, Abim, Jeia, per nomen stellae, quae est Mars, e per quae est Saturnus, et per quae est Luciferus, et per nomina omnia praedicta, super vos conjuro, Rubiphaton, Simulaton, Usor, Dilapidator, Dentor, Divorator, Seductor, Seminator, ut pro me labores! Ogień strzelał wybuchami, cienie tańczyły. Na czystym do tej chwili i dziewiczym pergaminie zaczęły nagle pojawiać się hieroglify, symbole, sigle i znaki, początkowo blade, ale szybko nabierające czerni. – Helos, Resiphaga, lozihon – recytował Pomurnik, śledząc ruchami różdżki pojawiające się figury. – Ythetendyn, Thahonos, Micemya. Nelos, Behebos, Belhores. Et diabulus stet a deoctris. Szpitalnik zadrżał. Rozpoznawał gesty i formuły. Na tyle, by móc odgadnąć, że mistrz Grellenort rzuca na kogoś straszliwe zaklęcie, czar, zdolny na odległość porazić upatrzoną osobę słabością, chorobą, paraliżem, śmiercią nawet. Nie było jednak czasu ni na zgrozę, ni na analizowanie, kogóż to mistrz upatrzył sobie na ofiarę. Pomurnik niecierpliwym gestem wyciągnął rękę. Akolita szybko wyjął z drewnianego kojca i podał mu białą gołębicę. Pomurnik łagodnym dotknięciem uspokoił trzepoczącego się ptaka. I gwałtownym ruchem oderwał mu głowę. Ściskając w pięści wyciskał, jak cytrynę, wprost na occultum, sikająca krew wypisywała na pergaminie zawikłane wzory. – Alon, Pion, Dhon, Mibizimi! Et diabulus stet a dextris! Następną gołębicę Pomurnik rozszarpał, trzymając za skrzydło i nóżkę. Kolejnym trzem urwał głowy zębami. – Shaddai El Chai! Et diabulus stet a dextris! Trzeba czasu, myślał akolita, by ten czar dotarł tam, dokąd jest posyłany. Ale gdy już dotrze, człowiek będący celem będzie zgubiony.
Pierze i puch wirowały w krypcie, spalały się w ogniu, z ciepłym powietrzem płynęły pod sklepienie. Pomurnik wypluł przylepione do ubroczonych warg piórka, położył różdżkę na mokrym od krwi pergaminie. – Rtsabrgyudblamagsumgyaaaal! – zawył. – Baibkaasngagstingadsinrgyaaai! Pokaż mi go! Znajdź go! Zabij go! Na oczach przerażonego akolity, który wszak niejedno już widział, zwęglonego kościotrupa na katafalku zaczęła nagle otaczać czerwonawa poświata. Poświata gęstniała szybko, nabierała formy, stawała się coraz to bardziej i bardziej materialną, szybko oblekała szkielet w świetliste ciało. Karminowe żyły i tętnice z ognia zaczęły wić się i spiralnie oplatać osmalone kości. – N'ghaa, n'n'ghaighaaai! la! la! Znajdź go i zabij go! Kościotrup drgnął. Poruszył się. Kości drapnęły granit katafalku. Kłapnęła osmalonymi zębami czarna czaszka.
– Shoggog, phthaghn! la! la! Yhah, ynyah! Ynyah!
– Scheva! Aradia! – Malevolt sypnął na węgle garść proszku, wnosząc z zapachu, mieszanki suszonej bylicy i szpilek sosnowych. W płomień, który buchnął, wlał z flakonika krew. – Aradia! Regina delie streghe! Niechaj zaćmi się wzrok tego, kto na mnie czyha. Niechaj lęk go ogarnie. Fiat, fiat, fiat. – Eia! – mamun wylał na żarzące się węgle trzy krople oliwy, strzelił palcami. – Scheva! Eia! Con trę gocciole d'olio,
Oliwy kroplami trzema
Zaklinam cię, zgiń, spłoń, malocchio,
Przepadnij Aradii mocą.
Se la Pellegrina adorerai
Tutto tu otterai!
Płomienie świec raptownie wystrzeliły w górę.
Świece zgasły momentalnie, napełniając kryptę smrodem kopcia. Ogień na trójnogu uciekł w głąb żaru, utajony w głębi tlił się tylko. Kościotrup na granitowym katafalku z grzechotem rozpadł się znowu na sto czarnych, zwęglonych kości i kosteczek. A pokryty nekromantycznymi hieroglifami, zalany krwią i oblepiony puchem gołębic pergamin na pulpicie zapłonął nagle żywym ogniem, zwinął się, sczerniał. I rozpadł. Zrobiło się potwornie zimno. Magia, jeszcze niedawno wypełniająca kryptę jak ciepły klej, znikła. Całkowicie i bezpowrotnie. Pomurnik plugawie zaklął.
Szpitalnik westchnął. Trochę jakby z ulgą.
Tak to z magią bywało. Zdarzały się dni, kiedy nic się nie udawało. Kiedy wszystko się psuło. Kiedy nie pozostawało nic innego, jak tylko dać sobie z magią spokój.
Przed rzuceniem właściwego zaklęcia miłosnego Malevolt, obyczajem Starszych Ras, ustroił się w wieniec z zeschłych badyli. Wyglądał w nim tak pociesznie, że Reynevan z trudem zachował powagę. Właściwe zaklęcie miłosne było zadziwiająco proste: mamun ograniczył się do pokropienia pentagramu ekstraktem gencjany i bodajże heliotropu. Rzucił na żarzące się węgielki kilka szpilek sosnowych, nasypał na nie szczyptę roztartych listków czarnej jagody. Kilkakrotnie strzelił palcami, zagwizdał, jedno i drugie także było typowe dla Starszej Magii. Gdy jednak rozpoczął inwokację, posłużył się wersem z Pieśni nad Pieśniami. – Pone me ut signaculum super cór tuum ut signaculum super brachium tuum guia fortis est ut mors. Ismai! Ismai! Matko Słońca, której ciało białe jest od mleka gwiazd! Elementorum omnium domina, Pani Stworzenia, Karmicielko Świata! Regina delie streghe! Una cosa uoglio vedere,
Una cosa di amore
O vento, o acqua, o ftore!
Serpe strisciare, rana cantare
Tl pręgo di non mi abbandonare!
– Patrz – szepnął Malevolt. – Patrz, Reynevan.
W mgiełce, jaka uniosła się nad pentagramem, coś się poruszyło, zadrgało, zatańczyło mozaiką migotliwych refleksów. Reynevan pochylił się, wytężył wzrok. Przez jeden ulotny moment zdawało mu się, że widzi kobietę, wysoką, czarnowłosą, o oczach jak gwiazdy, ze znakiem półksiężyca na czole, odzianą w suknię wielowzorzystą, mieniącą się wieloma odcieniami już to bieli, już to miedzi, już to purpury. Nim do końca pojął, kogo ogląda, widziadło znikło, ale obecność Matki Wszechświata wciąż była wyczuwalna. Mgiełka nad pentagramem zgęstniała. A potem rozjaśniła się ponownie i zobaczył to, co chciał zobaczyć. – Nikoletta!
Wydawało się, że go usłyszała, gwałtownie poruszyła głową. Miała na sobie kołpak z futrzaną lamówką, haftowany kubraczek, wełniany szal owinięty wokół szyi. Za jej plecami widział sto białopiennych bezlistnych brzóz. A za brzozami mur. Budynek. Zamek? Stanicę? Świątynię?
A potem wszystko znikło. Całkiem, zupełnie i ostatecznie.
– Ja wiem, gdzie to jest – powiedział mamun, zanim Reynevan zaczął narzekać. – Poznałem miejsce. – Mów więc!
Mamun powiedział. Nim skończył, Reynevan gnał już do stajni siodłać konia. – Wizja nie kłamała. Zobaczył ją na tle białopiennych brzóz, bielszych jeszcze przez to, że flankowały skraj boru, czarną starą dębinę. Jej siwa klacz stąpała wolno, ostrożnie stawiając nogi w głębokim śniegu. Uderzył konia ostrogami, podjechał bliżej. Klacz zarżała, jego gniady ogier odpowiedział. – Nikoletto.
– Reinmarze.
Nosiła męski strój: watowany, wzorzyście haftowany kubrak z bobrowym kołnierzem, rękawice do konnej jazdy, grube, wykonane z barwionej wełny braccae, czyli nogawice, wysokie buty. Kołpaczek z futrzaną lamówką miała wdziany na kryjące kark i policzki jedwabne zawicie, szyję kilkakrotnie owijał wełniany szal, końcem swobodnie odrzucony na ramię wzorem męskiej liripipe. – Rzuciłeś na mnie urok, magiku – powiedziała chłodno. – Czułam to. Do tego, by tu przyjechać, zmusiła mnie jakaś moc. Nie mogłam się oprzeć. Czarowałeś, przyznaj. – Czarowałem. Nikoletto.
– Nazywam się Jutta. Jutta de Apolda.
Pamiętał ją inną. Niby nic się nie zmieniło, ani oblicze, owalne jak u Madonny Campina, ani wysokie czoło, ani regularne łuki brwi, ani lekko zadarty nos, ani wykrój ust. Ani wyraz twarzy, myląco dziecinny. Zmieniły się oczy. A może wcale się nie zmieniły, może to, co dostrzegał w nich teraz, było tam zawsze? Ukryta w turkusowo błękitnej otchłani chłodna rozwaga, rozwaga i czekająca na odgadnięcie zagadka, oczekująca na odkrycie tajemnica. Rzeczy, które już widział. W oczach identycznie niemal błękitnych i podobnie zimnych. W oczach jej matki. Zielonej Damy. Podjechał jeszcze bliżej. Konie parskały, para z ich nozdrzy mieszała się. – Cieszę się, widząc cię w zdrowiu, Reinmarze.