– Wiem, ktoście są – nie spuszcza oczu dowódca podjazdu. – Oczekiwano was. Brat Prokop pyta, czy droga wolna. Gdzie nieprzyjacielskie wojska? Pod Głubczycami? – Pod Głubczycami – uśmiecha się drwiąco Urban Horn – nie ma nikogo. Droga wolna, nikt jej wam nie zastąpi. Nie ma w okolicy nikogo, kto by się odważył.
Głubczyckie podgrodzie płonęło, ogień szybko trawił słomiane strzechy. Dym zupełnie przesłaniał miasto i zamek, obiekt drapieżnych spojrzeń taboryckich dowódców. Prokop Goły zauważył te spojrzenia. – Nie tykać – powtórzył, prostując się nad ustawionym pośrodku kuźni stołem. – Nie tykać mi więcej ani Głubczyc, ani okolicznych wiosek. Książę Wacław wypalne zapłacił, umowa stoi. Słowa dotrzymamy. – Oni – warknął kaznodzieja Markolt – nam nie dotrzymują! – A my dotrzymujemy – uciął Prokop. – Bośmy Boży bojownicy i prawdziwi chrześcijanie. Dodzierżymy słowa księciu głubczyckiemu, dziedzicowi Opawy. Przynajmniej tak długo, jak dziedzic Opawy dodzierży swego. Ale jeśli zdradzi, jeśli wystąpi przeciw nam orężnie, to klnę się na imię Pana, odziedziczy tylko dym i popiół.
Z obecnych w zamienionej na sztab kuźni dowódców niektórzy uśmiechnęli się na myśl o rzezi. Jarosław z Bukoviny otwarcie zarechotał, a Dobko Puchala z ochotą zatarł dłonie. Jan Bleh wyszczerzył zęby, oczyma duszy widząc już, zdaje się, pożogę i mord. Prokop zauważył wszystko. – Idziemy w ziemie biskupie – oświadczył, wpierając pięści w zalegające stół mapy. – Tam będzie co palić, będzie co plądrować… – Biskup Konrad – odezwał się Urban Horn – wraz z Putą z Czastolovic koncentrują wojska pod Nysą. W sukurs idzie im Jan Ziębicki. Nadciąga też Ruprecht, książę na Lubinie i Chojnowie. I jego brat, Ludwik Oławski. – Ile ich będzie w kupie?
Horn spojrzał na Rzehorsa. Rzehors kiwnął głową, wiedział, że wszyscy czekają, jakąż to wiedzą popisze się osławiony Vogelsang. – Biskup, Puta, książęta – Rzehors uniósł głowę po dość długo trwającej kalkulacji. – Joannici ze Strzegomia i Małej Oleśnicy. Najemnicy. Kontyngenty miejskie… Do tego piechota chłopska… Razem siedem do ośmiu tysięcy ludzi. W tym ze trzysta kopii jazdy. – Od Krapkowic i Głogówka – wtrącił Jan Zmrzlik ze Svojszyna, który właśnie wrócił był z podjazdu – nadciąga młody książę Bolko, dziedzic Opola. Jego wojsko doszło do Kazimierza, obsadziło most na Straduni, strategiczny punkt na trakcie Nysa-Racibórz. Wielkąż Bolko może mieć siłę? – Jakieś sześćdziesiąt kopii – ocenił spokojnie Rzehors. – Plus jakiś tysiąc pieszego luda. – Niech go sakramencka zaraza, tego Opolczyka! warknął Jarosław z Bukoviny. – Blokuje nas, zagraża flance. Nie możemy iść na Nysę, zostawiając go za plecami. – Uderzmy więc wprost na niego – zaproponował Jan Bleh z Tiesznicy. – Całą siłą. Zgniećmy go… – Ustawił się w miejscu, w którym trudno będzie nań uderzyć – pokręcił głową Rzehors. – Stradunia jest rozlana, brzegi grząskie…
– Nadto – podniósł głowę Prokop – czas nie pozwala. Jeśli uwikłamy się w bój z Bolkiem, biskup zgromadzi więcej sił, zajmie dogodniejsze pozycje. Gdy spostrzeże, że mamy trudności, gotowa obudzić się w Raciborzu regentka Helena, ta wilczyca, i jej wredny synalek Mikołaj. Gotów zdecydować się na coś radykalnie głupiego Przemko Opawski, a i dla Wacława może to być zbyt silna pokusa. Skończyłoby się okrążeniem, bojem na wielu frontach. Nie, bracia. Biskup to nasz wróg najgorszy, idziemy więc co tchu› pod Nysę. Wymarsz! Główne siły na trakt, kierunek Ozobłoga… A dla braci Puchały i Zmrzlika będę miał inne zadania. Ale o tym za chwilę. Pierwej… Reynevan! – Bracie Prokop?
– Młody Opolczyk… Ty go znasz, jak mi się zdaje?
– Bolka Wołoszka? Studiowałem z nim w Pradze…
– Świetnie się składa. Pojedziesz do niego. Wraz z Hornem. W poselstwie. W moim imieniu zaproponujecie mu ugodę… – Nie zechce – rzekł zimno Urban Horn – nas słuchać.
– Pokładajcie ufność w Bogu – Prokop spojrzał na czekających na rozkazy Dobka Puchałę i Jana Zmrzlika, usta skrzywił mu zły grymas. – W Bogu i we mnie. Już ja sprawię, by zechciał.
Wiosenna Stradunia faktycznie okazała się dość poważną przeszkodą terenową, bagniste łąki stały pod wodą, nurt omywał pnie nadbrzeżnych wierzb, srebrzących się już gęsto puchatymi baziami. Na rozlewiskach roiło się od żab. Koń Urbana Horna tańczył po gościńcu, miesił kopytami błoto. Horn ściągnął mu wodze. – Do księcia Bolka! – okrzyknął stojącą na moście straż. – Poselstwo! Horn okrzykiwał już po raz trzeci. A strażnicy nie odpowiadali. I nie przestawali mierzyć w nich z kusz i opartych o balustrady mostu hakownic. Reynevan zaczynał się niepokoić. Co i rusz oglądał się na las, zastanawiając, czy w razie pościgu zdołają doń docwałować.
Z lasu na drugim brzegu wyjechało czterech jeźdźców. Trzech zatrzymało się na przedmościu, czwarty, w pełnej zbroi, wjechał na most wśród łomotu podków. Herb na jego tarczy nie był, jak sądził początkowo Reynevan, czeskim Odrzywąsem – był to polski Ogończyk. – Książę – zawołał jeździec – posłów przyjmie! Bywaj obaj tu, na nasz brzeg! – Na słowo rycerskie?
Ogończyk poprawił opadającą zasłonę hełmu, stanął w strzemionach. – Ejże! – w jego głosie pobrzmiało zdumienie. – Dyć znam was! Wyście Bielawa! – Wyście – przypomniał sobie Reynevan – rycerz Krzych… Z Kościelca, tak? – Czy książę Bolko – sucho przerwał wymianę uprzejmości Horn – gwarantuje nam poselską nietykalność? – Słowo rycerskie – uniósł pancerną dłoń Krzych z Kościelca – jegomość książę daje. A panicza Bielawy przecie nie ukrzywdzi. Przejeżdżajcie.
– Proszę, proszę, proszę – rzekł, przeciągając słowa, Bolko Wołoszek, książę na Głogówku, dziedzic Opola. Prokop respekt musi czuć, skoro tak znaczne persony do mnie wysyła. Tak znaczne i tak sławne. By nie rzec osławione. Świta księcia, towarzysząca mu w sztabowej naradzie, zaszemrała i zamruczała. Sztab zebrał się w chacie na skraju wsi Kazimierz, a składał się z jednego herolda w błękitach ozdobionych złotym opolskim orłem, pięciu rycerzy w zbrojach i jednego księdza, też zresztą opancerzonego, noszącego napierśnik i myszki. Z rycerzy trzech było Polakami – oprócz Krzycha z Kościelca księciu towarzyszył znany Reynevanowi Śląski Nieczuja i nie znany mu Prawdzie. Czwarty rycerz miał na tarczy srebrny myśliwski róg Falkenhaynów. Piąty był joannitą. – Pan Urban Horn – kontynuował książę, mierząc posłów nieprzyjemnym spojrzeniem – znany jest jak Śląsk długi, głównie z rozsyłanych przez biskupa i Inkwizycję nakazów ujęcia. I popatrzcie tylko, moi panowie: Urban Horn, bezbożnik, begard, kacerz i szpieg, posłuje w służbach Prokopa Gołego, arcykacerza i herezjarchy. Joannita burknął złowrogo. Ksiądz splunął. – Ty zaś – Wołoszek przeniósł wzrok na Reynevana przystałeś, widzę, do heretjików na całego. Musiałeś całą duszą zaprzedać się szatanowi i ofiarnie mu służyć, skoro cię w poselstwa posyła. A może myślał kacermistrz Prokop, że jeśli ciebie pośle, to coś wskóra tytułem naszej dawnej amicycji? Ha, jeśli na to liczył, to się przeliczył. Bo rzeknę ci, Reynevan, że kiedy wszyscy na Śląsku psy na tobie wieszali, złodzieja i zbója z ciebie robili, przypisywali ci najgorsze zbrodnie z gwałtami na dziewicach włącznie, to ja cię broniłem, oczerniać nie pozwalałem. I wiesz, na co wyszło? Żem głupi był. – Ale zmądrzałem – dokończył książę po chwili ciężkiej ciszy. – Zmądrzałem! Poselstwo antychrysta mam gdzieś, gadać z wami ani myślę. Nuże, straż! Brać ich! A tego ptaszka w łyka! Reynevan szarpnął się i aż przykucnął, z taką mocą stojący za nim Krzych z Kościelca przydusił go, potężnymi garściami ucapiwszy za barki. Dwóch pachołków chwyciło Horna za ramiona, trzeci z wielką wprawą owinął mu powróz wokół łokci i szyi, ściągnął, ścisnął węzeł. – Bóg widzi – przesadnym gestem uniósł ręce ksiądz. – Bóg widzi, książę, że słusznie czynicie! Firmetur manus tua, niechaj będzie wzmocniona ręka twoja, gdy dławi hydrę herezji! – Jesteśmy posłami… – stęknął w uścisku Polaka Reynevan. – Dałeś słowo… – Posłami jesteście, ale diabła. A słowo dane heretykom jest nieważne. Horn to zdrajca i heretyk. I tyś heretyk. Byłeś mi ongi druhem, Reynevan, tedy wiązać cię nie każę. Ale stul gębę! Stulił.